czwartek, 25 września 2014

Miejski pro-life czyli ożywianie genius loci

Stałam pod kamienicą na Smolnej z zadartą głową i słuchałam oniemiała zjawiskowej dziewczyny z burzą czarnych włosów śpiewającej fascynującym niskim, czarnym głosem najprawdziwszego czarnego bluesa. To Magda Piskorska i jej zespół grał koncert bez biletów. Rzecz działa się na balkonie salonu znakomitego animatora życia społecznego – Jarka Chołodeckiego. Tego wieczoru artyści dali nam wiele innych prezentów: w każdej prawie knajpce lub przed nią na Smolnej, Chmielnej, Nowym Świecie i Foksal działo się coś muzycznego, a były to dźwięki pierwszego sortu, choć może nie najłatwiejsze. A jednak, dzieki okolicznościom stawały się bliskie nawet niezbyt wyrafinowanym słuchaczom. Raz w roku Jarek przekształca kawałek Warszawy w Nowy Orlean, budząc w ludziach tęsknotę za uliczna wspólnotą. I nie jest w tych wysiłkach sam. Aktywistów miejskich jest wielu, stanowią coraz realniejszą siłę.

W ramach moich superwizyjnych peregrynacji uczestniczyłam kilka razy jako obserwator w warsztatach dla formalnych i nieformalnych stowarzyszeń ludzi zajmujących się animacją życia miejskiego. I stwierdzam: mamy skarb narodowy. Jestem pod wrażeniem ich mądrości, zapału i głębi. Być miejskim aktywistą to styl życia, często też sposób zarabiania. Daje on ogromne dodatkowe profity: poczucie przynależności do fajnej grupy, rozwój, naukę, satysfakcje z widocznych efektów. Być aktywistą miejskim to pomysł na życie oparty na rozumieniu związku między sobą a otoczeniem. Tworząc te swoje miejskie ojczyzny, budują świadomą, aktywną przynależność. To sfea, w której na pewno poczyniliśmy postępy. Nabraliśmy na przykład jasności, że nalezymy do przyrody. Spora część z nas czuje wyraźnie związek między kondycją lasu a stanem własnego ciała i ducha. Taka świadomość nie objeła jednak miasta, bo przyroda uważana jest za zdrową, a miasto za "chorobliwe". Ekologia miasta jest jednak bardzo wymagająca. Nie chodzi w niej bowiem, jak w przypadku lasu, o unikanie niszczenia, ale o organiczne tworzenie – społeczności, przestrzeni, stylu życia. To ekologia kreatywna. 

Jeszcze 10 lat temu do Warszawy przyjeżdżało mnóstwo ludzi, którzy jej nie lubili. Czuli się wyobcowani, zmuszani do nadmiernego wysiłku i tempa. Wykańcza mnie, jest bezduszna – mówili. Bo w mieście, w którym nie ma tego „czegoś”, ludzie stają się smutni i gorsi niż by mogli. Już od dawna miałam szczerze dość takich narzekań, choć je rozumiałam. To błędne koło, bo przecież smutne miasto to nic innego jak przygnębieni, wykorzenieni mieszkańcy. Jeśli ci, co tu żyli, traktowali miasto jako wrogie, to czuli się jak jego ofiary i w rezultacie chowali się w swojej skorupie lub atakowali wszystkich dookoła. Wielu mieszkanców Warszawy zachowywało sie jak sieroty, które co prawda umieją dbać same o siebie, ale marzą tylko o tym, by ktoś zdjął im kawałek ciężaru z pleców. Jednak gdy to marzenie się ziszczało i w anonimowym tłumie znajdowały się osoby wyciągajace pomocne dłonie, to, z obawy przed przeżyciem zawodu, choć potrzebujacy, to nie chcieli tego widzieć. Na warsztatach, które obserwowałam, sporo rozmawiano o takim męczącym, budzącym bezradność tańcu. Trzeba sporej odwagi, determinacji i świadomości, by umieć przerwać to kręcenie się w kółko i robić swoje. Miasto to dom dla wielu ludzi. Nie chodzi tylko o to, by był on czysty i bezpieczny, lecz aby były żywy, inspirował i dawał nam szanse, byśmy poczuli się za niego odpowiedzialni. 

Urok Warszawy jest nieoczywisty, ale jej genius loci potężne. Te duchy władające miejscem sprawiają, że dana przestrzeń staje sie jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną. Warszawa, choć zniszczona w czasie wojny, jest przez nie gęsto... hm, jak to powiedzieć...zaludniona. I jak to duchy, mogą nas wesprzeć, ale trzeba dawać im pożywkę. Jest nią działanie gromadzące ludzi wokół ważnej sprawy, akcja z polotem, zaangazowanie. I konsekwencja w rozwijaniu stylu, nawet jeśli jest on trochę abnegacki. I zauroczenie, jak u T. Love „Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje, to kocham to miasto, zmęczone jak ja, gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje, gdzie wiosna spaliną oddycha….”.

Dbałość o metropolie wymaga wyczucia trendów i potrzeb społecznych. Przeszkadza jej natomiast nadmiar planowania przy niedoborze empatii. Aktywiści czują styl, po prostu. Styl jest kluczem do odnowy społecznej miasta. Jeśli idzie o Warszawę, to cenię styl lekki, dowcipny, przeciwwagę dla udziwnionych dachów Złotych Tarasów i nadętej Światyni Opatrzności. Moje miasto potrzebuje wdzięku,  który zwalniałby ludzi z przymusu stania cały czas na baczność, nawet w kolejce po chlebek i wino. W zakresie małej architektury nie może być to model a’la Praktyczny Blat z Lastryko w Toalecie Publicznej. Jak można było na przykład zamienić uroczy dotleniacz Joanny Rajkowskiej na Placu Grzybowskim w obłożoną szarymi płytami pustynię? Teraz ponure i gniewne wycieczki młodych Izraelczyków wędrujące z Auschwitz do synagogi Nożyków mają jeszcze dodatkową atrakcję – coś jak odlew rampy w miejsce bezpretensjonalnego jeziorka dającego wytchnienie. Duszenie życia miejskiego i budowanie miasta bez życia to pokusa wielu władz. Ale tą drogą dojdziemy najwyżej do Bukaresztu (kto był, to wie, o czym mówię).

Pomimo takich wpadek władz, pomimo nacisków, aby sprzedawać deweloperom tereny nad Wisłą, pomimo ciągłych pretensji mieszkańców, że klienci knajpek hałasują, okropnych ogrodzonych osiedli, panoszenia się banków i stonek-biedronek w każdym wolnym lokalu na placach, które ze swej istoty powinny przecież służyć ludziom do spotkań, pomimo tych wszystkich chorób społecznych miasta – czy poczuliście Warszawę latem? Czy odwiedziliście jej kluby nad Wisłą, plaże, praskie enklawy kultury, wypożyczalnie rowerów? Uczestniczyliście w wyprawach śladami żydowskiej Warszawy? Widzieliście Centrum Kopernika i Festiwal Nauki, całonocne pokazy astronomiczne i odjechaną muzykę na trawniku przed szacownym muzeum? Pragę i Ząbkowską, w której hipsterskie knajpy odwiedzane są również przez lokalnych „specjalistów” i gdzie cała ta międzykulturowość jakoś ładnie skleja? Wyluzowanych ludzi zajmujących setki stolików na Poznańskiej, Emilii Plater, Placu Zbawiciela? Byliście na rodzinnych koncertach w Forcie Sokolnickiego i widzieliście kelnerów restauracji pod szklanym dachem noszących z fasonem godnym przedwojennego Bristolu tacę na trzech palcach, na których balansuje miska zupki dla dziecka? Nasza stolica stała się cudowna. Kiedyś nie sądziłam, że to powiem, ale to wspaniałe miasto. Moje rodzinne city jest trudne, trochę dzikie, nieoswojona, nieoczywiste. Jak Paryż przed 200 laty, gdy wzgórza Montmartre były wiochą i to niezbyt bezpieczną. Warszawa nie ma, jak większość stolic, żywej starówki, poza koncertami na rynku latem. Tam, gdzie walą turyści, jest drogo i dość tandetnie, jednorazowo. Co innego podzamcze… Aktywiści miejscy i młodzi biznesmeni w stylu alternatywnym objęli w posiadanie tylko te miejsca, gdzie nie było wielkich ambicji. Wyszukali luki w pazerności i biurokracji. Wynajdowali miejsca przyciagające, ale nieoczywiste, mające swą historię plebejska, artystyczna, robotnicza, żydowską. 

Pamiętam, gdy w czasach mojej dość burzliwej socjalistycznej młodości wsiadało się do taksówki i mówiło „na plac”. Wiadomo, jaki plac, ten pod troskliwym, choć cierpiącym patronem. Oczywistym było również, że taksi ma poczekać, aż otworzą okienko i poprzez kraty wydadzą nam napój lub sfinalizujemy transakcję u gościa z dużą torbą stojącego na rogu. Teraz Plac Zbawiciela, ta dawna mityczna melina Warszawy, stanowi centrum życia kawiarnianego nie najbiedniejszych, ale też nie najbardziej zapracowanych młodych zdolniachów trzymających kciuki o zycięstwo tęczy nad barbarzyństwem. Historia, nie tylko ta martyrologiczna, zaczyna na nowo przeświecać przez MDM-owską pustkę. Podejrzane ogródki piwne nad Wisłą straciły zapach moczu, a za to nieco przeszły Calvinem Kleinem. Słynny trójkąt bermudzki na tyłach Polonii dalej niesie radość amatorom romansów bez zobowiązań innych niż finansowe, ale za to w przerwach można gdzieś usiaść i napić się kawy, czyli jednak zrobiło się romantycznie, prawie jak na placu Pigalle. 

Niedawno ktoś opowiadał mi, że siedząc w lokalu z wyszynkiem na Ząbkowskiej słuchał koncertu pieśni wszelkiej w wykonaniu warszawskiej kapeli składającej się z solisty i kilku wiekowych muzyków dosłownie przygniecionych przez masywne instrumenty. Niewielkie rozmiary leciwych grajków nie przeszkadzały im w pełnym zapału graniu, więc podochoceniu goście wleźli na stoły i zaczęli tańczyć polki, co było groźne dla nich samych i sprzętów, lecz obiektywnie urocze. Bufetowa też dzielnie odegrała swą rolę tłukąc artystów ścierką w celu ostudzenia zapałów. Obrażony solista opuścił lokal i „parfumował się” na zewnątrz, natomiast zawiedzeni goście podnieśli raban w ramach protestu. W końcu właściciel wyszedł przebłagać muzyków i koncert kontynuowano już na kilkadziesiąt głosów. To nowoczesna warszawska knajpa, ale jakbym była u mojej prababci na Powiślu, gdzie gwara rodem z Wiecha wcale nie był żartem. Jak powiedział bowiem poeta Lechoń, tylko Wiech, jako pisarz pierwszej klasy, potrafi opisać pijaństwo i mordobicie tysiąc razy, za każdym inaczej. Kto Stanisława Wiecheckiego nie czytał, to polecam go jako lekcję wielkomiejskiego, lecz lokalnego czaru. Miasto, czyli my, musimy dbać o swą legendę, o bardów, o pamięć realnej przeszłości budynków, na przykład o świadomość, że wytwórnia wódek Koneser to naprawdę była fabryka wyrobów pierwszej potrzeby a nie figura stylistyczna. 






Dwa lub trzy lata temu w Klubie Trójki gościł Richard Pipes – amerykański historyk, sowietolog polskiego i żydowskiego pochodzenia. Wieczór, jadę samochodem i nagle pada to stwierdzenie, dla mnie do dzisiaj kluczowe: istotą homo sovieticus jest to, że ma on tylko dwa kręgi przynależności: jeden to rodzina i najbliżsi przyjaciele, sąsiedzi, drugi  to państwo lub państwowe ewentualnie oligarchiczne koncerny. Nic po środku. Żadnej aktywności w niezależnych firmach, we własnej działalności, organizacjach pozarządowych, integracji społeczności lokalnej, sieci społecznych. Tylko car (obecnie prezydent, oligarcha) oraz, dla równowagi, ojciec rodzony. Jakże groźnie to brzmi teraz, gdy Putinowi udało się bez większego wysiłku zrobić wodę z mózgu całemu marzącemu o Wielkiej Rosji narodowi (narodowi?) i wysłać ich na ukrainska awanturę. Być może to wynik takiej wschodniej mentalności, ale też trochę świadoma polityka władz zmierzająca do wyniszczenia pewnego typu relacji. Jakich? Są więzi naturalne, rodzinne, etniczne, więzi stanowione czyli narzucone przez państwo oraz więzi zrzeszeniowe, czyli powstające na zasadzie dobrowolnie kreowanych związków mających na celu zmianę rzeczywistości społecznej, dbałość o nią (za prof. P.Rybickim) Brak tego trzeciego elementu powoduje,  że nie możemy pozbyć się mentalności homo sovieticus, potrzeby posiadania nad sobą cara, który w zamian za oddanie mu życia "zadba o nas". Podstawowe mechanizmem kreujące homo sovieticus są w zasadzie dwa: intrygowanie i budzenie wzajemnej nieufności oraz deprecjonowanie partnerstwa. Razem sprawiają, że nie potrafimy niczego pomiędzy carem a rodziną stworzyć.

Życie zakwitnie wówczas, gdy wzajemnie zrozumiemy swoje potrzeby. Nie da się zorganizować dobrego festiwalu ignorując pytanie, co faktycznie ludzi bawi. Dopiero jednak działając razem możemy zrozumieć, co mamy do przekazania też pomiędzy słowami. Nowa knajka przyciagnie gości, jeśli... jej bywalcy będą czuli się swobodnie.  Dobre miejsca powstają w dialogu, w wymianie, są współtworzone. Ten proces obrazuje uznana już metodyka wyznaczania chodników w osiedlach. Jak je wytyczyć, by ludzie nie deptali trawy? Poczekać, aż ludzie sami wydeptają szlaki, a potem dopiero położyć na tych trasach chodniki. Jest to metodyka organiczna, krok po kroku,  Gdzie otworzyć kawiarnię? Tam, gdzie ludzie lubią siedzieć na schodkach. W wyszukiwaniu szans na „zasianie życia” dobre są dzieci. Fundacja młodych architektów i urbanistów z Katowic prowadzi dla dzieciaków i dorosłych mieszkańców wycieczki i warsztaty, z których uczą się wszystkie strony, ponieważ „… dzieci wiedzą o mieście więcej, bo chodzą na piechotę”. Dzieci patrzą na świat jako na zbiór szans, a nie listę niedostatków. W tym sensie aktywiści na szczęście mającoś z dziecka, są poszukiwaczami szans.

A zatem, obdarzmy aktywistów miejskich zaufaniem i doceńmy ich. Wiele z ich stowarzyszeń to dojrzałe organizacje o nowoczesnym, sieciowym modelu mogącym stanowić dobry wzór dla biznesu. Niektóre profesjonalizują się, inne są spontanicznymi, nieco anarchistycznymi ruchami. Dzięki nim wiele naszych miast wreszcie zaczyna mieć wyczuwalnym rytm, specyfikę, dostępność. To oni są prawdziwym ruchem pro-life. Brońmy każdej szansy na narodzenie sie życia miejskiego! I kochajmy kolejne wcielnia genius loci...

2 komentarze:

  1. Z przyjemnością przeczytałam Twoją notkę. Warszawa jest pięknym miastem, ale należy dbać o zabytki i sprawić, żeby nie były tylko martwym punktem na mapie, tylko aby coś się działo.Takim przykładem jest dla mnie wymieniony przez Ciebie Koneser, który przechodzi rewitalizację, a następnie ma tętnić życiem, m.in. będzie w nim Muzeum Wódki Polskiej - ze względu na historię lepszego miejsca na coś takiego nie dałoby się znaleźć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Muzeum wódki? Wspaniale, nie wiedziałam. Jak muzeum Madery na Maderze i Porto w Porto. Dzieki za wpis:)

    OdpowiedzUsuń