poniedziałek, 1 września 2014

Farsa, dramat czy happening.

W urzędzie pracy otrzymano list, który brzmiał:
„Szanowny Panie. Bardzo dziękuję za możliwość uczestniczenia w warsztacie z zakresu poszukiwania pracy. Teraz jeszcze chciałabym wziąć w zajęciach dotyczących znajdowania zatrudnienia, bo z tym mam problem największy. Z poważaniem…”

Mamy mnóstwo szkoleń mających pomóc osobom bezrobotnym w zmianie swej sytuacji życiowej i… nic. W mojej opinii są one wyjątkowo nieskuteczne. Uczestnictwo w tego typu atrakcji spełnia wiele funkcji: jest sposobem na nudę dnia, szansą na wyrwanie się z domu (co akurat wcale nie jest najgorszą motywacją), obowiązkiem związanym z jakimiś oficjalnymi wymaganiami, albo też sposobem na zdobycie papierka. Bywa też pretekstem do odreagowania frustracji a przy okazji udowodnienia rodzinie i opiekunom, że człowiek się stara. Tych, którzy faktycznie nastawiają się na ożywienie kariery zawodowej, często jednak spotyka zawód. Trudno wykrzesać z siebie zapał w gronie zgoła nie zapalonym. Nic też nie pomoże ćwiczona namiętnie umiejętność autoprezentacji i pisania CV w regionie, gdzie nie ma przed kim pochwalić się tą umiejętnością. 

I tym razem większość uczestników obserwowanego przez mnie warsztatu służącego ożwianiu kariery stanowili świeżo upieczeni studenci, którzy dotąd nie odnaleźli się w dorosłym życiu. Kilka osób reprezentowało grupę trwale bezrobotnych, z tym, że część z nich pracowała „na czarno”, o czym bez żenady mówiła. Jeden pan i jedna pani ok. 60-tki po prostu lubili chodzić na warsztaty, a ścieżki już nie planowali. Ponieważ warsztat był dotowany z UE, towarzystwo było typowe jak na tego typu ofertę i nic nie zapowiadało wstrząsów. 

Początek był rytualnym popisem wyuczonej bezradności. „Jaką cudowną receptę masz mi do zaprezentowania w tej przegranej sprawie, jaką jest pozyskiwanie pracy, droga trenerko?” Wg tego scenariusza, kiedy prowadząca pyta uczestników, czego oczekiwaliby od warsztatu, odpowiadają, że nie wiedzą, bo skąd mają wiedzieć, ale chcieliby, żeby trenerka dała im dobre rady. W jakiej kwestii? No, oczywiście, chodzi o to, jak dobrze wypaść na rozmowie rekrutacyjnej. Wiadomo bowiem, że osoby rekrutujące to podstępne bestie zadające idiotyczne pytanie o to, w jaki sposób przesłuchiwany poradziłby sobie z wyzwaniem, jakim jest na przykład sprzedaż długopisu Cygance na przystanku tramwajowym. No i pytają zwykle, co wiesz o firmie, w której chcesz pracować i nie można przecież powiedzieć prawdy, tych wszystkich plot powtarzać, bo nie przyjmą na pewno. Ale nie można też gadać zupełnych banałów typu: "Już od dzieciństwa marzyłam, by u Was pracować i w weekendy wystawałam pod Waszą bramą w nadziei, że się dla mnie otworzy…" No i jak tu znaleźć złoty środek? Na dodatek, zdaniem uczestników, ci wszyscy cwani rekruterzy oczekują, że na swój stereotypowy vist dostaną niestereotypową odpowiedź, a to już jest naprawdę przesada. Gra musi być uczciwa i przestrzegać zasady: jakie pytanie, taka odpowiedź! Ot co!

Trenerka postanowiła jednak powalczyć z nawykami i nawiązać autentyczny dialog. Zamiast udzielać ogłupiających rad, powiedziała: „Nie mam pojęcia, jak akurat Wy macie zachować się na rozmowie rekrutacyjnej. Przeważnie rekruterom zależy na szczerości, więc lepiej powiedzieć prawdę. Zwracajcie przy tym uwagę na potrzeby potencjalnego pracodawcy, odnoście się do nich. I mówicie otwarcie o swoich potrzebach. Nie szukacie przecież pracy, której nie umiecie i nie chcecie wykonywać.”. Hmm... Fatalnie. Zasadą dobrej farsy powinna być jasność konwencji. Nie należy zmieniać jej w realistyczny dramat, jeśli widzowie przyszli nastawieni inaczej. Trenerka reguły tej nie przestrzegała i niespodziewanie wprowadziła ton poważny, wręcz głęboki. Zahaczyła przy tym niebezpiecznie o obszary prawdziwej bezradności. Za karę spotkała się z bezkompromisowym odporem sekty poszkodowanych przez wilczy, kolesiowski kapitalizm. Zapanowało gniewne ożywienie, a potem usłyszała mnóstwo uwag typu: „To po co Pani do nas przyszła?” lub „Jest Pani nieprzygotowana do zajęć, a my nie mamy czasu, my cierpimy, my się nudzimy…” Więc dzielna ta kobieta skapitulowała i po przerwie wróciła do sztampy, polegającej na omówieniu błędów w CV i sposobów zwiększania szansy na to, że ktoś zaprosi potrzebującego na rozmowę rekrutacyjną. Uczestnicy patrzyli z powątpiewaniem, ale ona, jak wszyscy w tej sali, chciała to spotkanie spokojnie przeżyć, a nie uszczęśliwiać ludzi na siłę. Zresztą, choć tej pracy nie lubiła, to nie chciała jej stracić, albowiem szukała jej długo. Bezrobocie nie jest przyjemne, to wiedziała na pewno…

Czy można inaczej? Wiele lat temu mój mąż, Jac Jakubowski, wymyślił i zrealizował program zwany Programem Aktywizacji Młodzieży. Było to w czasach „wczesnotransformacyjnych”, czyli w okresie wysokiego bezrobocia i ogólnego zagubienia społecznego. Program objął swym docelowym zasięgiem kilka tysięcy absolwentów szkół średnich i wyższych. Sponsorem tego działania był nie byle kto, ale wielki pedagog Jacek Kuroń, ówczesny minister. Miał on odwagę spojrzeć na sprawę bezrobocia od zupełnie nowej, wizjonerskiej strony. Program koncentrował się na kształceniu młodych liderów, którzy, sami bezrobotni, mieli organizować lokalną aktywność kolegów w tej samej sytuacji. Liderzy dostawali „centralne” zastrzyki wiedzy i energii, czyli przyjeżdżali na zloty i szkolenia. Jednocześnie, co bardzo ważne, otrzymywali też wsparcie lokalne. Poradnie wychowawczo-zawodowe, organizacje pozarządowe, szkoły… Mnóstwo kompetentnych ludzi współpracowało z nimi, aby powstało jakieś dzieło, a wraz nim zakwitło życie społeczne. 



Co uwielbiałam w tym programie? Tłumy ludzi na zlotach, radość, barwność, dumę młodzieży z tego, co robią. Widzenie potrzeb otoczenia, rosnącą wrażliwość społeczną, przetarcie oczu. Wiejskie przedszkola, zespoły muzyczne, pracownie kreatywności zakładane przez młodzież dla młodzieży, organizacje pomocowe i inicjatywy biznesowe. A najbardziej to, że ani razu nie padło w nim słowo "bezrobocie". Za to często odmieniano na wszystkie przypadki słowa „aktywność” i „sens”. Wskaźniki "zatrudnialności" po programie były oszałamiające.I choć oczywiście taki był cel, to jednak nie znalezienie jakiejkolwiek pracy było najważniejszym jego efektem. Wielu „absolwentów” tego programu założyło własne organizacje pozarządowe, które działają do dziś i robią znakomitą robotę. Wszyscy, którzy "tam byli" ówcześni dorośli i młodzież, czują się nadal, po ponad dwudziestu latach, połączeni niewidzialnymi nićmi wspólnoty wartości i sposobu działania. Utkano tkankę społeczną, trwałą i wpływową. A bezrobocie… no… jakoś tak przestało dotyczyć uczestników. Na zlocie końcowym pewna dziewczyna powiedziała z zażenowaniem do mikrofonu: "Mamy super zespół, gramy ludziom muzę, która ich cieszy i daje im do myślenia, ale niestety musimy przerwać działalność na jakiś czas, bo mamy za dużo obowiazków w pracy i czasu nie starcza..." 

Mimo znakomitych wyników ewaluacji przeprowadzonej przez prof. Czapińskiego, program nie był kontynuowany. Jacek Kuroń odszedł z ministerstwa, jego następca, legendarny minister Andrzej Bączkowski zmarł „na posterunku” na dzień przed podpisaniem zgody na kontynuację programu. Nowa ekipa program odrzuciła, bo... nie odnosił się wystarczajaco wprost do celu, jakim jest likwidowanie bezrobocia. 

Jak mnie boli ta ciasnota myślenia, ten dosłowny, technokratyczny sposób myślenia o zmianie społecznej. Jeśli bezrobotny - to znaczy, że niesprawny społecznie. Jak nie mieści się w systemie, to trzeba go „umieścić”. Jednak skuteczne programy aktywizacji zawodowej nie mogą odwoływać się do deficytów, nie mogą sprowadzać uczestników do roli odbiorcy i przedmiotu oddziaływań! Muszą umieć bazować na mocnych stronach. Podstawowym czynnikiem podnoszącym szanse „osuwających się" osób na lepsze radzenie sobie z zarabianiem pieniędzy jest, jak sama nazwa wskazuje, aktywizacja. Ważna jest też współpraca, szczególnie ta oparta na empatii , wzajemnym zrozumieniu. Programy wsparcia powinny zatem pomagać w tworzeniu sytuacji, które staną sie źródłem uzasadnionej dumy z siebie, poczucia sprawczości oraz przynależności do klanu tych, którym "chce się chcieć".

Ironiczną pointę przynosi zycie. Ostatnio usłyszłam "znakomity" pomysł: firmy realizujące dotacyjne programy przeciwdziałania bezrobociu powinny mieć obowiązek znalezienia uczestnikom pracy i tylko za takich zatrudnionych dostawać pieniądze. Osobiscie uważam, że dodatkowo realizatorzy programów powinni tych bezrobotnych leserów do pracy odprowadzać, bo nie wiadomo, czy ci zechcą z niej skorzystać, skoro jej sami nie wybierali. Ale jednak pomysł ten jest szansą na aktywizacje i ożywienie przedsiebiorczości, choć nie u tych, co trzeba. Stworzono bowiem żyzne pole dla oszustów. Zatrudniać, zwalniać i dzielić się zyskiem. Nawet na trzy części, niech bezrobotny też coś z tego ma. I tak w kółko. Takiej patologii można jednak zapobiec, wzmacniając kontrolę i zatrudniając kontrolerów - proponuję w tej roli osoby dotychczas trwale bezrobotne.
Konformistyczne, ciasne podejście decydentów do problemu skłania mnie do równie prostej konstatacji: tchórz nie nauczy odwagi, ograniczony nie poszerzy komuś horyzontów.



5 komentarzy:

  1. Lepiej się nie przyglądać pracy urzędów pracy, bo głowa może rozboleć od świetnych pomysłów. I nie oznacza to chowania głowy w piasek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha a ja byłam w tej Jackowej ekipie i popieram to działało i działa do dzisiaj. Motywacja, energia i styl życia jakim nas wtedy nakarmiliście kiełkuje. Porozrzucani po kraju działamy. Gdyby tak jeszcze jakieś spotkanie teraz po latach kto, co i jak robi.... nowa energia....chętnie:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na ten program też wplynął, ukształtował sposób myślenia o zmianie. Wielu moich przyjaciół i dobrch znajomych jest "stamtąd".Utrudniłt też zycie: nie godze się na ...( tu długa lista)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawe refleksje, które nie tylko pasują wg mnie do bezrobotnych, lecz również np. do projektów wspierających innowacyjność.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzieki, napisz smaczek z projektu innowacyjnego, ciekawa jestem.

    OdpowiedzUsuń