czwartek, 25 września 2014

Miejski pro-life czyli ożywianie genius loci

Stałam pod kamienicą na Smolnej z zadartą głową i słuchałam oniemiała zjawiskowej dziewczyny z burzą czarnych włosów śpiewającej fascynującym niskim, czarnym głosem najprawdziwszego czarnego bluesa. To Magda Piskorska i jej zespół grał koncert bez biletów. Rzecz działa się na balkonie salonu znakomitego animatora życia społecznego – Jarka Chołodeckiego. Tego wieczoru artyści dali nam wiele innych prezentów: w każdej prawie knajpce lub przed nią na Smolnej, Chmielnej, Nowym Świecie i Foksal działo się coś muzycznego, a były to dźwięki pierwszego sortu, choć może nie najłatwiejsze. A jednak, dzieki okolicznościom stawały się bliskie nawet niezbyt wyrafinowanym słuchaczom. Raz w roku Jarek przekształca kawałek Warszawy w Nowy Orlean, budząc w ludziach tęsknotę za uliczna wspólnotą. I nie jest w tych wysiłkach sam. Aktywistów miejskich jest wielu, stanowią coraz realniejszą siłę.

W ramach moich superwizyjnych peregrynacji uczestniczyłam kilka razy jako obserwator w warsztatach dla formalnych i nieformalnych stowarzyszeń ludzi zajmujących się animacją życia miejskiego. I stwierdzam: mamy skarb narodowy. Jestem pod wrażeniem ich mądrości, zapału i głębi. Być miejskim aktywistą to styl życia, często też sposób zarabiania. Daje on ogromne dodatkowe profity: poczucie przynależności do fajnej grupy, rozwój, naukę, satysfakcje z widocznych efektów. Być aktywistą miejskim to pomysł na życie oparty na rozumieniu związku między sobą a otoczeniem. Tworząc te swoje miejskie ojczyzny, budują świadomą, aktywną przynależność. To sfea, w której na pewno poczyniliśmy postępy. Nabraliśmy na przykład jasności, że nalezymy do przyrody. Spora część z nas czuje wyraźnie związek między kondycją lasu a stanem własnego ciała i ducha. Taka świadomość nie objeła jednak miasta, bo przyroda uważana jest za zdrową, a miasto za "chorobliwe". Ekologia miasta jest jednak bardzo wymagająca. Nie chodzi w niej bowiem, jak w przypadku lasu, o unikanie niszczenia, ale o organiczne tworzenie – społeczności, przestrzeni, stylu życia. To ekologia kreatywna. 

Jeszcze 10 lat temu do Warszawy przyjeżdżało mnóstwo ludzi, którzy jej nie lubili. Czuli się wyobcowani, zmuszani do nadmiernego wysiłku i tempa. Wykańcza mnie, jest bezduszna – mówili. Bo w mieście, w którym nie ma tego „czegoś”, ludzie stają się smutni i gorsi niż by mogli. Już od dawna miałam szczerze dość takich narzekań, choć je rozumiałam. To błędne koło, bo przecież smutne miasto to nic innego jak przygnębieni, wykorzenieni mieszkańcy. Jeśli ci, co tu żyli, traktowali miasto jako wrogie, to czuli się jak jego ofiary i w rezultacie chowali się w swojej skorupie lub atakowali wszystkich dookoła. Wielu mieszkanców Warszawy zachowywało sie jak sieroty, które co prawda umieją dbać same o siebie, ale marzą tylko o tym, by ktoś zdjął im kawałek ciężaru z pleców. Jednak gdy to marzenie się ziszczało i w anonimowym tłumie znajdowały się osoby wyciągajace pomocne dłonie, to, z obawy przed przeżyciem zawodu, choć potrzebujacy, to nie chcieli tego widzieć. Na warsztatach, które obserwowałam, sporo rozmawiano o takim męczącym, budzącym bezradność tańcu. Trzeba sporej odwagi, determinacji i świadomości, by umieć przerwać to kręcenie się w kółko i robić swoje. Miasto to dom dla wielu ludzi. Nie chodzi tylko o to, by był on czysty i bezpieczny, lecz aby były żywy, inspirował i dawał nam szanse, byśmy poczuli się za niego odpowiedzialni. 

Urok Warszawy jest nieoczywisty, ale jej genius loci potężne. Te duchy władające miejscem sprawiają, że dana przestrzeń staje sie jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną. Warszawa, choć zniszczona w czasie wojny, jest przez nie gęsto... hm, jak to powiedzieć...zaludniona. I jak to duchy, mogą nas wesprzeć, ale trzeba dawać im pożywkę. Jest nią działanie gromadzące ludzi wokół ważnej sprawy, akcja z polotem, zaangazowanie. I konsekwencja w rozwijaniu stylu, nawet jeśli jest on trochę abnegacki. I zauroczenie, jak u T. Love „Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje, to kocham to miasto, zmęczone jak ja, gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje, gdzie wiosna spaliną oddycha….”.

Dbałość o metropolie wymaga wyczucia trendów i potrzeb społecznych. Przeszkadza jej natomiast nadmiar planowania przy niedoborze empatii. Aktywiści czują styl, po prostu. Styl jest kluczem do odnowy społecznej miasta. Jeśli idzie o Warszawę, to cenię styl lekki, dowcipny, przeciwwagę dla udziwnionych dachów Złotych Tarasów i nadętej Światyni Opatrzności. Moje miasto potrzebuje wdzięku,  który zwalniałby ludzi z przymusu stania cały czas na baczność, nawet w kolejce po chlebek i wino. W zakresie małej architektury nie może być to model a’la Praktyczny Blat z Lastryko w Toalecie Publicznej. Jak można było na przykład zamienić uroczy dotleniacz Joanny Rajkowskiej na Placu Grzybowskim w obłożoną szarymi płytami pustynię? Teraz ponure i gniewne wycieczki młodych Izraelczyków wędrujące z Auschwitz do synagogi Nożyków mają jeszcze dodatkową atrakcję – coś jak odlew rampy w miejsce bezpretensjonalnego jeziorka dającego wytchnienie. Duszenie życia miejskiego i budowanie miasta bez życia to pokusa wielu władz. Ale tą drogą dojdziemy najwyżej do Bukaresztu (kto był, to wie, o czym mówię).

Pomimo takich wpadek władz, pomimo nacisków, aby sprzedawać deweloperom tereny nad Wisłą, pomimo ciągłych pretensji mieszkańców, że klienci knajpek hałasują, okropnych ogrodzonych osiedli, panoszenia się banków i stonek-biedronek w każdym wolnym lokalu na placach, które ze swej istoty powinny przecież służyć ludziom do spotkań, pomimo tych wszystkich chorób społecznych miasta – czy poczuliście Warszawę latem? Czy odwiedziliście jej kluby nad Wisłą, plaże, praskie enklawy kultury, wypożyczalnie rowerów? Uczestniczyliście w wyprawach śladami żydowskiej Warszawy? Widzieliście Centrum Kopernika i Festiwal Nauki, całonocne pokazy astronomiczne i odjechaną muzykę na trawniku przed szacownym muzeum? Pragę i Ząbkowską, w której hipsterskie knajpy odwiedzane są również przez lokalnych „specjalistów” i gdzie cała ta międzykulturowość jakoś ładnie skleja? Wyluzowanych ludzi zajmujących setki stolików na Poznańskiej, Emilii Plater, Placu Zbawiciela? Byliście na rodzinnych koncertach w Forcie Sokolnickiego i widzieliście kelnerów restauracji pod szklanym dachem noszących z fasonem godnym przedwojennego Bristolu tacę na trzech palcach, na których balansuje miska zupki dla dziecka? Nasza stolica stała się cudowna. Kiedyś nie sądziłam, że to powiem, ale to wspaniałe miasto. Moje rodzinne city jest trudne, trochę dzikie, nieoswojona, nieoczywiste. Jak Paryż przed 200 laty, gdy wzgórza Montmartre były wiochą i to niezbyt bezpieczną. Warszawa nie ma, jak większość stolic, żywej starówki, poza koncertami na rynku latem. Tam, gdzie walą turyści, jest drogo i dość tandetnie, jednorazowo. Co innego podzamcze… Aktywiści miejscy i młodzi biznesmeni w stylu alternatywnym objęli w posiadanie tylko te miejsca, gdzie nie było wielkich ambicji. Wyszukali luki w pazerności i biurokracji. Wynajdowali miejsca przyciagające, ale nieoczywiste, mające swą historię plebejska, artystyczna, robotnicza, żydowską. 

Pamiętam, gdy w czasach mojej dość burzliwej socjalistycznej młodości wsiadało się do taksówki i mówiło „na plac”. Wiadomo, jaki plac, ten pod troskliwym, choć cierpiącym patronem. Oczywistym było również, że taksi ma poczekać, aż otworzą okienko i poprzez kraty wydadzą nam napój lub sfinalizujemy transakcję u gościa z dużą torbą stojącego na rogu. Teraz Plac Zbawiciela, ta dawna mityczna melina Warszawy, stanowi centrum życia kawiarnianego nie najbiedniejszych, ale też nie najbardziej zapracowanych młodych zdolniachów trzymających kciuki o zycięstwo tęczy nad barbarzyństwem. Historia, nie tylko ta martyrologiczna, zaczyna na nowo przeświecać przez MDM-owską pustkę. Podejrzane ogródki piwne nad Wisłą straciły zapach moczu, a za to nieco przeszły Calvinem Kleinem. Słynny trójkąt bermudzki na tyłach Polonii dalej niesie radość amatorom romansów bez zobowiązań innych niż finansowe, ale za to w przerwach można gdzieś usiaść i napić się kawy, czyli jednak zrobiło się romantycznie, prawie jak na placu Pigalle. 

Niedawno ktoś opowiadał mi, że siedząc w lokalu z wyszynkiem na Ząbkowskiej słuchał koncertu pieśni wszelkiej w wykonaniu warszawskiej kapeli składającej się z solisty i kilku wiekowych muzyków dosłownie przygniecionych przez masywne instrumenty. Niewielkie rozmiary leciwych grajków nie przeszkadzały im w pełnym zapału graniu, więc podochoceniu goście wleźli na stoły i zaczęli tańczyć polki, co było groźne dla nich samych i sprzętów, lecz obiektywnie urocze. Bufetowa też dzielnie odegrała swą rolę tłukąc artystów ścierką w celu ostudzenia zapałów. Obrażony solista opuścił lokal i „parfumował się” na zewnątrz, natomiast zawiedzeni goście podnieśli raban w ramach protestu. W końcu właściciel wyszedł przebłagać muzyków i koncert kontynuowano już na kilkadziesiąt głosów. To nowoczesna warszawska knajpa, ale jakbym była u mojej prababci na Powiślu, gdzie gwara rodem z Wiecha wcale nie był żartem. Jak powiedział bowiem poeta Lechoń, tylko Wiech, jako pisarz pierwszej klasy, potrafi opisać pijaństwo i mordobicie tysiąc razy, za każdym inaczej. Kto Stanisława Wiecheckiego nie czytał, to polecam go jako lekcję wielkomiejskiego, lecz lokalnego czaru. Miasto, czyli my, musimy dbać o swą legendę, o bardów, o pamięć realnej przeszłości budynków, na przykład o świadomość, że wytwórnia wódek Koneser to naprawdę była fabryka wyrobów pierwszej potrzeby a nie figura stylistyczna. 






Dwa lub trzy lata temu w Klubie Trójki gościł Richard Pipes – amerykański historyk, sowietolog polskiego i żydowskiego pochodzenia. Wieczór, jadę samochodem i nagle pada to stwierdzenie, dla mnie do dzisiaj kluczowe: istotą homo sovieticus jest to, że ma on tylko dwa kręgi przynależności: jeden to rodzina i najbliżsi przyjaciele, sąsiedzi, drugi  to państwo lub państwowe ewentualnie oligarchiczne koncerny. Nic po środku. Żadnej aktywności w niezależnych firmach, we własnej działalności, organizacjach pozarządowych, integracji społeczności lokalnej, sieci społecznych. Tylko car (obecnie prezydent, oligarcha) oraz, dla równowagi, ojciec rodzony. Jakże groźnie to brzmi teraz, gdy Putinowi udało się bez większego wysiłku zrobić wodę z mózgu całemu marzącemu o Wielkiej Rosji narodowi (narodowi?) i wysłać ich na ukrainska awanturę. Być może to wynik takiej wschodniej mentalności, ale też trochę świadoma polityka władz zmierzająca do wyniszczenia pewnego typu relacji. Jakich? Są więzi naturalne, rodzinne, etniczne, więzi stanowione czyli narzucone przez państwo oraz więzi zrzeszeniowe, czyli powstające na zasadzie dobrowolnie kreowanych związków mających na celu zmianę rzeczywistości społecznej, dbałość o nią (za prof. P.Rybickim) Brak tego trzeciego elementu powoduje,  że nie możemy pozbyć się mentalności homo sovieticus, potrzeby posiadania nad sobą cara, który w zamian za oddanie mu życia "zadba o nas". Podstawowe mechanizmem kreujące homo sovieticus są w zasadzie dwa: intrygowanie i budzenie wzajemnej nieufności oraz deprecjonowanie partnerstwa. Razem sprawiają, że nie potrafimy niczego pomiędzy carem a rodziną stworzyć.

Życie zakwitnie wówczas, gdy wzajemnie zrozumiemy swoje potrzeby. Nie da się zorganizować dobrego festiwalu ignorując pytanie, co faktycznie ludzi bawi. Dopiero jednak działając razem możemy zrozumieć, co mamy do przekazania też pomiędzy słowami. Nowa knajka przyciagnie gości, jeśli... jej bywalcy będą czuli się swobodnie.  Dobre miejsca powstają w dialogu, w wymianie, są współtworzone. Ten proces obrazuje uznana już metodyka wyznaczania chodników w osiedlach. Jak je wytyczyć, by ludzie nie deptali trawy? Poczekać, aż ludzie sami wydeptają szlaki, a potem dopiero położyć na tych trasach chodniki. Jest to metodyka organiczna, krok po kroku,  Gdzie otworzyć kawiarnię? Tam, gdzie ludzie lubią siedzieć na schodkach. W wyszukiwaniu szans na „zasianie życia” dobre są dzieci. Fundacja młodych architektów i urbanistów z Katowic prowadzi dla dzieciaków i dorosłych mieszkańców wycieczki i warsztaty, z których uczą się wszystkie strony, ponieważ „… dzieci wiedzą o mieście więcej, bo chodzą na piechotę”. Dzieci patrzą na świat jako na zbiór szans, a nie listę niedostatków. W tym sensie aktywiści na szczęście mającoś z dziecka, są poszukiwaczami szans.

A zatem, obdarzmy aktywistów miejskich zaufaniem i doceńmy ich. Wiele z ich stowarzyszeń to dojrzałe organizacje o nowoczesnym, sieciowym modelu mogącym stanowić dobry wzór dla biznesu. Niektóre profesjonalizują się, inne są spontanicznymi, nieco anarchistycznymi ruchami. Dzięki nim wiele naszych miast wreszcie zaczyna mieć wyczuwalnym rytm, specyfikę, dostępność. To oni są prawdziwym ruchem pro-life. Brońmy każdej szansy na narodzenie sie życia miejskiego! I kochajmy kolejne wcielnia genius loci...

środa, 10 września 2014

Sztuka użytkowa czyli wartości w codziennej pracy


Siedziałam bezradnie nad wielką płachtą pełną rubryczek i próbowałam zrozumieć, co trapi moją klientkę.
– O Boże – jęczała. W jaki sposób w pracy konsultantki ma przejawiać sie wartość "samodzielność i odpowiedzialność" na trzecim poziomie, skoro drugi to „sama inicjuje kontakt z klientem”. Ona już nic więcej nie może! A jak z kolei zmniejszę poziom drugi u konsultantki, to wyjdzie za duża różnica między nią, a menedżerem. Pójdę zapytać szefowej, jak wymyśliła, to nich się z tym  męczy.
– A muszą być trzy poziomy? – spytałam nieśmiało
– Tak, bo mamy decyzję o trzystopniowej skali ocen przestrzegania wartości firmowych i muszą być wskaźniki dla każdego.
– A co z tego ma wynikać dla pracowników?
– Premie i inne niefinansowe gratyfikacje, no wiesz, takie tam. Ale czy możesz mi pomóc? – Nie mogłam, bo nie rozumiałam sensu tego, co robiła.

Program wdrażania wartości był oczkiem w głowie prezesa. Martwił się, że ludzie są niesamodzielni i marnie współpracują. Dał tematowi zielone światło, ale był człowiekiem konkretnym i potrzebował namacalnych wskaźników zmiany. Najlepiej jakiegoś badania. Teraz cały HR konstruował wskaźniki. Dla 30 stanowisk, metodycznie, żeby nikt nie miał wątpliwości, co oznacza samodzielność. Gdzieś w tym działaniu pobrzmiewał inżynier Taylor, XIX- wieczny twórca dominującej do dziś koncepcji organizacji pracy i jego duch technokracji. Jednak wszyscy byli tak zaaferowani tworzeniem systemu, że tego nie zauważali. Istotne stało się nie tyle wprowadzenie w życie wartości, co skończenie tego dzieła – zbudowanie systemu. I wtedy przypomniałam sobie, co powiedział w tej kwestii ks. Tichner. Zauważył on lapidarnie, że „Wartość to jest to, co jest ważne”. I kiedy zapytałam mojej klientki, co w tej chwili jest dla niej kluczowe, odpowiedziała: żeby już to skończyć, bo wychodzi fajnie.  I wtedy pomyślałam: wdrażanie wartości nie powinno być sztuką dla sztuki, lecz raczej sztuką użytkową.




Kiedy byłam ostatnio u mojej przyjaciółki, malarki, zobaczyłam, że na sztalugach ma wyłącznie ikony. Wcześniej malowała cudowne pejzaże przesycone duchowością i prostotą. Zaniepokoiłam się i spytałam, co się stało, a ona na to, że ludzie wolą ikony, bo są bliżej ich życia, łatwiej im zobaczyć w tym ducha. Mojej przyjaciólce nie było żal tych pejzaży, bo naczelną wartością było dla niej dawanie ludziom tego, co pomoże im w życiu, również tym duchowym. Nie chciała, aby jej obrazy były jakkolwiek oderwane od codziennych zwyczajów tych, którzy je kupią. Teraz przynajmniej wie, że choć raz dziennie, przy pacierzu, skupią się na nich. Tej wspaniałej malarki nie interesowała sztuka wysoka, oderwana od realiów, ale bycie towarzyszem w zwyczajności.

Praca nad wartościami to odwoływanie się do najbardziej podstawowej motywacji ludzi. Odkrywanie tego, co faktycznie jest dla nich istotne. Sprawdzanie, czy i w jaki sposób ich wartości wpływają na działanie firmy, która jest nie tylko biznesem, ale też społecznością. Wartości wypełniają codzienność, a przede wszystkim wiążą ludzi. Widać je w drobnych reakcjach, w niewinnych rytuałach, w sposobie prowadzenia spotkań, załatwiania spraw trudnych, trybie rozstrzygania sporów. Że to idealizm? Nie, to realizm, fakt po prostu. Nie musimy przecież podzielać czyichś wartości, żeby uznać ich wpływ. Nie podoba nam się, że ktoś zrobi wszystko dla pieniędzy? Mnie też nie, ale fakt pozostaje faktem: jego wartością jest posiadanie kasy. Dialog na temat wartości łączy lub dzieli i prawie nigdy nie jest letni. Rozmawiamy o podszewce życia, dzięki której nasz garnitur- sposób działania, leży na nas tak, a nie inaczej. Skoro zaś mowa o sztuce i podszewce, to idealnie pasuje to powiedzenie pewnego pana: „To nie sztuka powiedzieć JESTEM. Sztuką jest BYĆ!” 

Zatem, jak wprowadzać wartości w życie w organizacji? Co działa, co zawodzi?  Przede wszystkim nie należy poprzestawać na zakomunikowaniu wartości, nawet wspólnie uzgodnionych, bo będą tylko pustymi słowami. Jest to banał, lecz banalność ta wcale nie przeszkadza w częstym sięganiu po naiwne metody plakatowo-propagandowe. A tymczasem chcemy zaistnienia wartości jako realnych sił przenikających różne sfery życia firmy. Dopiero w codziennym współdziałaniu wartości krystalizują się, nabierają kształtu. Ujawniają się jako swoisty drogowskaz przy podejmowaniu decyzji, budowaniu strategii. Kierują naszą uwagą, powodują, że zaczynamy widzieć sprawy, które dotychczas ignorowaliśmy. Kształtują normy. Taki proces może zawiązać się tylko w dialogu, nie da rady inaczej. Dlatego program "wdrażania" wartości musi opierać się na wspólnym przyglądaniu sie codzienności i otwartym rozmawianiu o niej. I nie może być oddzielnym, niezintegrowanym projektem. Niestety, bardzo rzadko udaje mi się przekonać zleceniodawców do takiego podejścia .
– Pani chce, abyśmy zmieniali wszystko? – słyszę.
– Ja nie chcę, ale czy wy chcecie, aby po zrealizowanym wielkim wysiłkiem programie, po zrobieniu tego całego hałasu na temat firmowych wartości, wszystko zostało po staremu?
Trudność potęguje fakt, że praca nad wartościami to ze swej natury działanie wspólnotowe. Dla Polski natomiast charakterystyczna jest kultura indywidualistyczna, skoncentrowana na osobistych osiągnięciach jednostki. W rezultacie, w akcie bezradności, chcemy nauczyć ludzi kierowania się dobrem wspólnym adresując apel do nich indywidualnie. Błąd. Nie pomoże tu plakat z napisem „Współpraca”. Pomoże tylko współpraca.

A w zasadzie, po co zajmować się w pracy tymi wartościami? Czy są one wystarczająco ważne? Co możemy zyskać? Och, nic wielkiego, takie tam drobiazgi, które można opisać w kilku zaledwie hasłach:
Zgodność działania z wartościami buduje w ludziach poczucie sensu.
Wartości kierunkują rozwój osób, zespołów i całej organizacji.
W momentach zagubienia, w obliczu trudnej decyzji, są drogowskazem, a nie dekoracją.
Ich wdrażanie jest procesem integrującym wszystkich.
Wartości są istotą kultury firmy i decydują o jej skuteczności.
Słowem: praca nad wartościami to nie jest ozdobnik, to sztuka trafiania w sedno.

poniedziałek, 1 września 2014

Farsa, dramat czy happening.

W urzędzie pracy otrzymano list, który brzmiał:
„Szanowny Panie. Bardzo dziękuję za możliwość uczestniczenia w warsztacie z zakresu poszukiwania pracy. Teraz jeszcze chciałabym wziąć w zajęciach dotyczących znajdowania zatrudnienia, bo z tym mam problem największy. Z poważaniem…”

Mamy mnóstwo szkoleń mających pomóc osobom bezrobotnym w zmianie swej sytuacji życiowej i… nic. W mojej opinii są one wyjątkowo nieskuteczne. Uczestnictwo w tego typu atrakcji spełnia wiele funkcji: jest sposobem na nudę dnia, szansą na wyrwanie się z domu (co akurat wcale nie jest najgorszą motywacją), obowiązkiem związanym z jakimiś oficjalnymi wymaganiami, albo też sposobem na zdobycie papierka. Bywa też pretekstem do odreagowania frustracji a przy okazji udowodnienia rodzinie i opiekunom, że człowiek się stara. Tych, którzy faktycznie nastawiają się na ożywienie kariery zawodowej, często jednak spotyka zawód. Trudno wykrzesać z siebie zapał w gronie zgoła nie zapalonym. Nic też nie pomoże ćwiczona namiętnie umiejętność autoprezentacji i pisania CV w regionie, gdzie nie ma przed kim pochwalić się tą umiejętnością. 

I tym razem większość uczestników obserwowanego przez mnie warsztatu służącego ożwianiu kariery stanowili świeżo upieczeni studenci, którzy dotąd nie odnaleźli się w dorosłym życiu. Kilka osób reprezentowało grupę trwale bezrobotnych, z tym, że część z nich pracowała „na czarno”, o czym bez żenady mówiła. Jeden pan i jedna pani ok. 60-tki po prostu lubili chodzić na warsztaty, a ścieżki już nie planowali. Ponieważ warsztat był dotowany z UE, towarzystwo było typowe jak na tego typu ofertę i nic nie zapowiadało wstrząsów. 

Początek był rytualnym popisem wyuczonej bezradności. „Jaką cudowną receptę masz mi do zaprezentowania w tej przegranej sprawie, jaką jest pozyskiwanie pracy, droga trenerko?” Wg tego scenariusza, kiedy prowadząca pyta uczestników, czego oczekiwaliby od warsztatu, odpowiadają, że nie wiedzą, bo skąd mają wiedzieć, ale chcieliby, żeby trenerka dała im dobre rady. W jakiej kwestii? No, oczywiście, chodzi o to, jak dobrze wypaść na rozmowie rekrutacyjnej. Wiadomo bowiem, że osoby rekrutujące to podstępne bestie zadające idiotyczne pytanie o to, w jaki sposób przesłuchiwany poradziłby sobie z wyzwaniem, jakim jest na przykład sprzedaż długopisu Cygance na przystanku tramwajowym. No i pytają zwykle, co wiesz o firmie, w której chcesz pracować i nie można przecież powiedzieć prawdy, tych wszystkich plot powtarzać, bo nie przyjmą na pewno. Ale nie można też gadać zupełnych banałów typu: "Już od dzieciństwa marzyłam, by u Was pracować i w weekendy wystawałam pod Waszą bramą w nadziei, że się dla mnie otworzy…" No i jak tu znaleźć złoty środek? Na dodatek, zdaniem uczestników, ci wszyscy cwani rekruterzy oczekują, że na swój stereotypowy vist dostaną niestereotypową odpowiedź, a to już jest naprawdę przesada. Gra musi być uczciwa i przestrzegać zasady: jakie pytanie, taka odpowiedź! Ot co!

Trenerka postanowiła jednak powalczyć z nawykami i nawiązać autentyczny dialog. Zamiast udzielać ogłupiających rad, powiedziała: „Nie mam pojęcia, jak akurat Wy macie zachować się na rozmowie rekrutacyjnej. Przeważnie rekruterom zależy na szczerości, więc lepiej powiedzieć prawdę. Zwracajcie przy tym uwagę na potrzeby potencjalnego pracodawcy, odnoście się do nich. I mówicie otwarcie o swoich potrzebach. Nie szukacie przecież pracy, której nie umiecie i nie chcecie wykonywać.”. Hmm... Fatalnie. Zasadą dobrej farsy powinna być jasność konwencji. Nie należy zmieniać jej w realistyczny dramat, jeśli widzowie przyszli nastawieni inaczej. Trenerka reguły tej nie przestrzegała i niespodziewanie wprowadziła ton poważny, wręcz głęboki. Zahaczyła przy tym niebezpiecznie o obszary prawdziwej bezradności. Za karę spotkała się z bezkompromisowym odporem sekty poszkodowanych przez wilczy, kolesiowski kapitalizm. Zapanowało gniewne ożywienie, a potem usłyszała mnóstwo uwag typu: „To po co Pani do nas przyszła?” lub „Jest Pani nieprzygotowana do zajęć, a my nie mamy czasu, my cierpimy, my się nudzimy…” Więc dzielna ta kobieta skapitulowała i po przerwie wróciła do sztampy, polegającej na omówieniu błędów w CV i sposobów zwiększania szansy na to, że ktoś zaprosi potrzebującego na rozmowę rekrutacyjną. Uczestnicy patrzyli z powątpiewaniem, ale ona, jak wszyscy w tej sali, chciała to spotkanie spokojnie przeżyć, a nie uszczęśliwiać ludzi na siłę. Zresztą, choć tej pracy nie lubiła, to nie chciała jej stracić, albowiem szukała jej długo. Bezrobocie nie jest przyjemne, to wiedziała na pewno…

Czy można inaczej? Wiele lat temu mój mąż, Jac Jakubowski, wymyślił i zrealizował program zwany Programem Aktywizacji Młodzieży. Było to w czasach „wczesnotransformacyjnych”, czyli w okresie wysokiego bezrobocia i ogólnego zagubienia społecznego. Program objął swym docelowym zasięgiem kilka tysięcy absolwentów szkół średnich i wyższych. Sponsorem tego działania był nie byle kto, ale wielki pedagog Jacek Kuroń, ówczesny minister. Miał on odwagę spojrzeć na sprawę bezrobocia od zupełnie nowej, wizjonerskiej strony. Program koncentrował się na kształceniu młodych liderów, którzy, sami bezrobotni, mieli organizować lokalną aktywność kolegów w tej samej sytuacji. Liderzy dostawali „centralne” zastrzyki wiedzy i energii, czyli przyjeżdżali na zloty i szkolenia. Jednocześnie, co bardzo ważne, otrzymywali też wsparcie lokalne. Poradnie wychowawczo-zawodowe, organizacje pozarządowe, szkoły… Mnóstwo kompetentnych ludzi współpracowało z nimi, aby powstało jakieś dzieło, a wraz nim zakwitło życie społeczne. 



Co uwielbiałam w tym programie? Tłumy ludzi na zlotach, radość, barwność, dumę młodzieży z tego, co robią. Widzenie potrzeb otoczenia, rosnącą wrażliwość społeczną, przetarcie oczu. Wiejskie przedszkola, zespoły muzyczne, pracownie kreatywności zakładane przez młodzież dla młodzieży, organizacje pomocowe i inicjatywy biznesowe. A najbardziej to, że ani razu nie padło w nim słowo "bezrobocie". Za to często odmieniano na wszystkie przypadki słowa „aktywność” i „sens”. Wskaźniki "zatrudnialności" po programie były oszałamiające.I choć oczywiście taki był cel, to jednak nie znalezienie jakiejkolwiek pracy było najważniejszym jego efektem. Wielu „absolwentów” tego programu założyło własne organizacje pozarządowe, które działają do dziś i robią znakomitą robotę. Wszyscy, którzy "tam byli" ówcześni dorośli i młodzież, czują się nadal, po ponad dwudziestu latach, połączeni niewidzialnymi nićmi wspólnoty wartości i sposobu działania. Utkano tkankę społeczną, trwałą i wpływową. A bezrobocie… no… jakoś tak przestało dotyczyć uczestników. Na zlocie końcowym pewna dziewczyna powiedziała z zażenowaniem do mikrofonu: "Mamy super zespół, gramy ludziom muzę, która ich cieszy i daje im do myślenia, ale niestety musimy przerwać działalność na jakiś czas, bo mamy za dużo obowiazków w pracy i czasu nie starcza..." 

Mimo znakomitych wyników ewaluacji przeprowadzonej przez prof. Czapińskiego, program nie był kontynuowany. Jacek Kuroń odszedł z ministerstwa, jego następca, legendarny minister Andrzej Bączkowski zmarł „na posterunku” na dzień przed podpisaniem zgody na kontynuację programu. Nowa ekipa program odrzuciła, bo... nie odnosił się wystarczajaco wprost do celu, jakim jest likwidowanie bezrobocia. 

Jak mnie boli ta ciasnota myślenia, ten dosłowny, technokratyczny sposób myślenia o zmianie społecznej. Jeśli bezrobotny - to znaczy, że niesprawny społecznie. Jak nie mieści się w systemie, to trzeba go „umieścić”. Jednak skuteczne programy aktywizacji zawodowej nie mogą odwoływać się do deficytów, nie mogą sprowadzać uczestników do roli odbiorcy i przedmiotu oddziaływań! Muszą umieć bazować na mocnych stronach. Podstawowym czynnikiem podnoszącym szanse „osuwających się" osób na lepsze radzenie sobie z zarabianiem pieniędzy jest, jak sama nazwa wskazuje, aktywizacja. Ważna jest też współpraca, szczególnie ta oparta na empatii , wzajemnym zrozumieniu. Programy wsparcia powinny zatem pomagać w tworzeniu sytuacji, które staną sie źródłem uzasadnionej dumy z siebie, poczucia sprawczości oraz przynależności do klanu tych, którym "chce się chcieć".

Ironiczną pointę przynosi zycie. Ostatnio usłyszłam "znakomity" pomysł: firmy realizujące dotacyjne programy przeciwdziałania bezrobociu powinny mieć obowiązek znalezienia uczestnikom pracy i tylko za takich zatrudnionych dostawać pieniądze. Osobiscie uważam, że dodatkowo realizatorzy programów powinni tych bezrobotnych leserów do pracy odprowadzać, bo nie wiadomo, czy ci zechcą z niej skorzystać, skoro jej sami nie wybierali. Ale jednak pomysł ten jest szansą na aktywizacje i ożywienie przedsiebiorczości, choć nie u tych, co trzeba. Stworzono bowiem żyzne pole dla oszustów. Zatrudniać, zwalniać i dzielić się zyskiem. Nawet na trzy części, niech bezrobotny też coś z tego ma. I tak w kółko. Takiej patologii można jednak zapobiec, wzmacniając kontrolę i zatrudniając kontrolerów - proponuję w tej roli osoby dotychczas trwale bezrobotne.
Konformistyczne, ciasne podejście decydentów do problemu skłania mnie do równie prostej konstatacji: tchórz nie nauczy odwagi, ograniczony nie poszerzy komuś horyzontów.