niedziela, 16 lutego 2014

Dwunasty cud. Zobaczyć i docenić to, co jest.


Sala była przestronna i wygodna, co, przyznam, zaczyna mieć dla mnie znaczenie. Wielkie okna wychodziły na rżysko, ale widziałam horyzont i klucz gęsi na niebie (luty!).Ale może to były zurawie? Wygodne fotele, dyskretna elegancja, to lubię. 
Trener pomagał zarządowi ustalić strategię firmy. Pierwszego dnia odbyły się podsumowania dotychczasowych rezultatów. Każdy szef prezentował wyniki swojego pionu, po czym następowała sesja wniosków. Co można poprawić w marketingu? Co można poprawić w sprzedaży? Co w logistyce?… Uff. Czym dalej, tym duszna, pełna napięcia atmosfera gęstniała. Zmęczenie działało i wzmagało krytycyzm odbiorców. Najgorzej wyszła na tym pani z HR, bo była ostatnia. Okazało się, że w dziedzinie zarządzania kulturą organizacji oraz "gospodarowania zasobami ludzkim" zmienić trzeba wszystko.
– No to świetnie – powiedziała ironicznie szefowa – ale już od jutra, czy będę miała kilka dni na zastanowienie się?
Trener przypomniał, że następnego dnia będą planować strategię firmową, więc może dzięki temu coś się wyjaśni. Jednak była to czcza obietnica. Od rana sprawy szły jak po grudzie. Zgodnie z niepisanymi regułami warsztatów strategicznych, najpierw wypełniano matrycę SWOT. Mocne strony: hm, pozycja rynkowa, doświadczenie. Słabe strony: długa lista w zasadzie nie do streszczenia. Szanse - takie jak zwykle. Zagrożenia - takie jak powiedziano wczoraj. Potem w minorowych humorach wzięto się za wizję. Uczestnicy mieli uzgodnić: Czego by chcieli? W którą stronę ma dalej iść firma? Jaką ma być ich organizacją? No cóż… Inną? Lepszą? Większą? Dynamiczniejszą? Spontaniczne słowa ubierane w okrągłe stwierdzenia „więdły w locie”. Flip-chart był zapełniany wnioskami, ale wszyscy widzieli, że rośnie perfekcyjne, korporacyjne NIC. Wreszcie trener przytomnie zauważył:
– Może trudno Wam przejść do wizji, bo wczoraj zanegowaliście wiele ze swoich dotychczasowych osiągnięć? Może nie macie na czym budować dalszych działań?
Pani z HR gwałtownie przytaknęła.
– Tak, ja się wczoraj kompletnie zagubiłam. Wcześniej wydawało mi się, że wiem, co powinniśmy dalej robić, a teraz nie wiem już nic. Podobne odczucia miał marketingowiec i logistyk… i szef sprzedaży... tylko prezes się zdziwił, nawet nie oburzył, tylko zdziwił właśnie.
 – Nie możecie być tak wrażliwi na krytykę. Jesteście od tego, aby likwidować błędy – powiedział skonfundowany. – A jednak – zastanowił się po chwili – czy nie wylewamy przy tym dziecka z kąpielą?  
Szefowa HR powiedziała wówczas:
– Tak, już wiem, co musimy zmienić w naszej kulturze organizacyjnej – przede wszystkim to ciągłe „killowanie” własnych osiągnięć!

Atmosfera ocieplała sie jak w szklarni. W końcu prowadzący zaproponował, aby powiedzieli sobie nawzajem, z czego są dumni i co zdecydowanie chcieliby zachować w kolejnych latach. I poszło… Worek z marzeniami i wizjami nagle otworzył się. Powinniśmy rozwinąć to i to, powinniśmy zwrócić uwagę na pogłębienie tego i tego, będziemy dążyć do tego i tego… Dobra, konstruktywna rozmowa. Prezes był zaskoczony i powiedział:
– Nie wiedziałem, że potrafimy tak współpracować. Boję się jednak, że stracicie z pola widzenia fakt, że nie wszystko jest sielanką, uśpicie swoją czujność. Jednak z drugiej strony – zastanowił się – jeszcze w tej firmie nie słyszałem tylu sensownych planów na raz.

Kiedy wszystko zburzymy, zanegujemy, zostajemy w pustce. Bezradność. Nie ma się od czego odbić, nie wiadomo, do czego można mieć zaufanie. W 1970 roku Arnold Beisser, terapeuta Gestalt, sformułował paradoksalną teorię zmiany. Sprowadza się ona do stwierdzenia, że abyśmy mogli dokonać zmian, najpierw musimy zaakceptować rzeczywistość, a przede wszystkim siebie samego. Rozwój nie następuje wtedy, gdy próbujemy być inni, niż jesteśmy, lecz w momencie, gdy uświadomimy sobie, jacy jesteśmy i wreszcie pogodzimy się z tym. Dążąc do ideału, tracimy korzenie, dostęp do soków żywotnych, stajemy się duchami zawieszonymi między ziemią i niebem. A tymczasem wady, którym odebralismy prawo istnienia, rosną i stają się coraz silniejsze.




Dużo jeżdżę po Polsce, która zdumiewa mnie coraz bardziej. Prawie każde miasto, które odwiedzam, a jest ich niemało, ma w sobie niespodziankę. Jesteśmy krajem – tajemnicą, krajem – sekretną skrzyneczką. Pod błotem kłótni, hałasów, idiotycznych pretensji, kryją się cuda. Pierwszym cudem są drogi – po Polsce jeździ się już naprawdę nieźle. Drugim – odnowione centra miast. Trzecim – fantastyczne zabytki. Czwartym – nadal dzika przyroda. Piątym – zdeterminowani i inteligentni ludzie. Szóstym – żywa kultura, sztuka alternatywna, jej świeżość, odwaga. Siódmym – aktywność w nowym świecie czyli w nowych mediach. Ósmym – to, że nieźle radzimy sobie gospodarczo. Dziewiątym – ilość organizacji pozarządowych i spontanicznej aktywności społecznej. Dziesiątym – głębia relacji, która dla Polaków jest normalna, a dla obcokrajowców niezwykła. Jedenastym – nasza pracowitość i kreatywność. Jednak niewiele osób zachwyca sie tym. Głośno robią to na ogół ekscentrycy i aktualnie rządzący politycy. Cicho – wiele innych osób, które mają dar obserwacji, ale nie mają niczego „na żer” mediów lub gniewnych narzekań zastepujących faktyczną rozmowę. Nie będziemy w stanie iść dalej, jeśli nie zaczniemy doceniać tego, co już zrobiliśmy. Potrzebujemy dwunastego cudu: samoakceptacji i samoświadomości. Może powinniśmy podjąć wysiłek zobaczenia tego, na czym możemy się oprzeć, co jest naszą siłą znajdującą odbicie w rzeczywistych zaletach i osiągnięciach. To wielkie wyzwanie dla wszystkich, ale przede wszystkim dla trenerów, coachów i liderów. Zacznijmy, koledzy, od siebie. Diament można szlifować tylko diamentem.





wtorek, 4 lutego 2014

Jak Gombrowicz uczył asertywności....



Mój syn przygotowuje się do matury. W związku z powyższym zmuszony jest przeczytać szereg lektur, które dotychczas skutecznie ignorował. Jednak zaliczenie Ferdydurke do lektur wkurzyło go, a nawet uznał to za perwersję.
- Gombrowicz to nie jakiś Słowacki, żeby go tymi pytaniami maturalnymi maltretować! To jest nawet książka super, więc teraz nie wiem, czy czytać ją z ciekawością, czy nie!
Posłuchaj, mówi mój syn, zarykując się przy tym:

"Hm... Hm... A zatem, dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlaczego płaczemy z poetą czytając ten cudny, harfowy poemat "W Szwajcarii"? Dlaczego, gdy słuchamy heroicznych, spiżowych strof "Króla Ducha" wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie możemy oderwać się od cudów i czarów "Balladyny"... Dlatego, panowie, że Słowacki wielkim poetą był! Wielkim poetą! Zapamiętajcie to sobie, bo ważne! Dlaczego kochamy? Bo był wielkim poetą. Wielkim poetą był! Nieroby, nieuki, mówię wam przecież spokojnie, wbijcie to sobie dobrze do głowy (...)."
Witold Gombrowicz, Ferdydurke

Tak, pomyślałam jako współczująca matka. Jeszcze tylko 4 miesiące do matury... potem.... cztery lata studiów, a potem...wolność od narzucania, co czytać, co myśleć o przeczytanych książkach i jak to wyrażać, wreszcie będzie mógł  uczyć się po swojemu...? Czyżby? A Józio, bohater Ferdydurke, gość już trzydziestoletni, śni nadal czasami, że na powrót wylądował w gimnazjum.

"We wtorek miałem sen... Zbudziłem się nad ranem, gdy było jeszcze ciemno. Wydawało mi się, że ciało moje nie jest jednolite, że niektóre części ciała są jeszcze chłopięce (...) taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie (...) No Józiu chodź, pójdziemy do szkoły. Do szkoły dyrektora Piórkowskiego. Pierwszorzędny zakład naukowy. Są jeszcze wolne miejsca w 6 klasie. Edukacja twoja - zaniedbana i trzeba przede wszystkim uzupełnić braki." jw.

Gdy czasami prowadzę superwizję, to, niestety, co przyznaję ze wstydem, zdarza mi się z lekka odlecieć, czyli oddać zamyśleniu. Oto półsen Doroty Jakubowskiej:

Siedzę na sali szkoleniowej. Niby cień wciśnięta za tablicę, widzę stoły ustawione w podkowę, rzutnik na honorowym miejscu, wszyscy siedzą przyciśnięci do ścian, trenerka góruje. Uczestnicy analizują metody sprytnego podejścia "trudnego klienta", żeby choć trochę ułatwić sobie szybkie zamknięcie transakcji. Robią to bez zbytniego zapału, bo już byli na takim warsztacie i podejrzewają, że te wszystkie sposoby sprawdzają się tylko czasami. Lepiej "wychodzą" prawdopodobnie wtedy, gdy klient nie wie, że jest trudny, a myśli w swej naiwności, że jest bezradny, ogłupiały, wystraszony. Ale uczestnicy, choć wyraźnie zdystansowani do swej pracy intelektualnej, to jednak pragną zadowolić uroczą trenerkę, która naprawdę przejawia życzliwość i nie ma powodu robić jej przykrości. Tylko jeden marudny gość cały czas dowodzi, że wymieniane sztuki i sztuczki działają rzadko, a w jego przypadku - zgoła nigdy. Psuje tym atmosferę i wkurza trenerkę. Propaguje jednocześnie swoją dość infantylną metodę "Zignorować, robić swoje". Nie zostaje ona jednak zapisana na flip-charcie, ze względu na swą niedojrzałość właśnie. W końcu trenerka stawia wszystko na jednego konia, zdecydowanie wskazując na stworzoną wspólnymi siłami listę:
- Wierz mi, to działa!
Chyba nie uwierzył, ale się uspokoił. Czyli wyjął komórkę i oddał się graniu w kuleczki. Trenerka zastosowała prawdopodobnie metodę numer trzy z listy brzmiącą: "Podkreślić własny autorytet, zapewnić o jakości usługi". Potem wszystko poszło gładko, a młody wątpiący podobno dostał w przerwie telefon, że jest wzywany do pracy, więc odmeldował się, prosząc jednakże o uprzednie przydzielenie dyplomu. Otrzymał.

Druga część warsztatu dotyczyła asertywności. I tu zaczęły się problemy z subordynacją. Krucha równowaga, rodzaj umowy społecznej, polegającej na bezstresowym odbyciu szkolenia przez uczestników z jednej strony, a otrzymaniu przez trenerkę pozytywnych opinii od uczestników na skali ich zadowolenia, z drugiej, została znienacka zagrożona. Asertywna odmowa, zdaniem wielu uczestników "nie przejdzie", bo jest niegrzeczna i zimna w swej wymowie i jest gorsza niż zwykłe burkniecie nawet.
- A po co robić sobie wrogów?- pytają. - Nie lepiej jakoś delikatniej się wykręcić?
Jednak trenerka wykazuje konsekwencję.
- Umówiliśmy się na ćwiczenie asertywności - stwierdza.
- O nie! - mówi jedna z uczestniczek w nagłym przypływie asertywności. - Ja się na to nie umawiałam. Ja przyszłam się dowiedzieć, co mam z nerwami zrobić, gdy mnie klient wkurzy, a szefowa patrzy. Tak było ostatnio. Nawet nie wiem, czy to czasem nie był jakiś cholerny mystery client, czyli podstawiony prowokator, bo jakoś wyjątkowo ostro sobie ze mną poczynał. Cała się spociłam jak mysz przy tej rozmowie, więc szefowa wysłała mnie na szkolenie, abym wzmocniła pewność siebie. Ale taka asertywność to nie dla mnie, nie jest polska, tylko jakaś amerykańska.
Trenerka zasępia się i pyta pozostałych uczestników:
- Co byście wobec tego zrobili, aby się zabezpieczyć przed niepożądanymi emocjami?
Po dłuższej dyskusji konkluzja jest następująca: spróbować asertywnie, ale jeśli klient nie zrozumie, że to asertywność, czyli metoda na wskroś słuszna, to wówczas należy jego zachowania zignorować.
- Aha - podsumowała trenerka - czyli stanowcze i grzeczne postawienie granic, najlepiej procedurą czterech kroków, tak?
- No, - mówi uparta przeciwniczka stawiania granic zbyt radykalnie - ale po niektórych na pierwszy rzut oka wiadomo, że to nie podziała, więc wtedy lepiej od razu oszczędzać nerwy, czyli starać się nie słuchać.
- W zasadzie po większości to widać - dodaje inna. Sytuacja staje się męcząca. Ratuje ją trenerka, asertywnie ignorując dalszą dyskusję i zapowiadając przejście do nowego tematu. Przerwa.






Budzę się z półsnu. Jestem na superwizji. Szkolenie prowadzi bardzo doświadczony trener. Czy jednak, zaangażowany w realizację scenariusza, widzi on związek między tym, o czym mówi, a tym, czego uczy? Czy zachowuje tę spójność Tu i Teraz? Czy uczy się od uczestników, chcąc ich zrozumieć, czy też próbuje nad nimi dominować? Czy potrafi stworzyć szansę na wnikliwą i otwartą rozmowę dorosłych ludzi? Czy ufa zawodowemu i życiowemu doświadczeniu uczestników? Jak sądzi, co może stanowić dla nich punkt wyjścia do prawdziwego otworzenia się na nowe? Nie wiem. Nie wiem też, czy będziemy o tym w trakcie rozmowy superwizyjnej w ogóle rozmawiać, bo może całkiem inne kwestie zaprzątają mu aktualnie głowę. Czy zatem ja sama zaangażuję się w to, co on faktycznie przeżywa, a nie w to, o czym śniłam w półśnie?