niedziela, 2 listopada 2014

Pracuj z sensem czyli utopia w praktyce


Każdy pracodawca chciałaby mieć jak najlepszych pracowników. Dobrych czyli inteligentnych, samodzielnych, zaangażowanych, odpowiedzialnych, współpracujących, kompetentnych, gotowych do poświeceń dla firmy, zrównoważonych, kreatywnych, przywiązanych do marki, dobrze zorganizowanych, mało wymagających i doskonale komunikujących się… A ma, jakich ma. Z tego powodu pracodawcy biją na alarm: Co z tymi szkołami, że wychowują taką miernotę? Co z tymi szkoleniami? Co z działami HR, że nie mogą znaleźć porządnych ludzi. Co z tym światem? Co sobie myśli ta gospodarka? Wymagania stawia coraz większe, biznes jest coraz bardziej skomplikowany, a ludzi nam „dostarcza” takich sobie. Ot co! 

Najlepszy interes na tym dramacie robią firmy zajmujące się tzw. employer brandingiem oraz szkoleniami, z jednej strony budując wizerunek pracodawcy, a z drugiej – pracownika. Duża, bardzo duża część energii skierowana jest na budowanie wizerunku. Komunikacja, zamiast służyć wzajemnej współpracy, wspiera pozory, uniemożliwiając prawdziwe porozumienie. Jest to w znacznym stopniu wina firm szkoleniowych, które karmią menedżerów różnymi dość prostackimi przepisami na skuteczną komunikację, niezbyt przejmując się istotą relacji. Ktoś to jednak kupuje, bo dzięki takim wyraźnym "narzędziom" przebieg szkolenia daje się kontrolować. A że szkodliwe, namawiające ludzi do fasadowego, wyzutego z emocji kontaktu? 

Skoro mowa o karmieniu, to podam jeden z przykładów. Zatem: Jak ma się odezwać szef do podwładnego, który co prawda potencjalnie jest świetny, ale zbyt rzadko wykorzystuje swe zalety w pracy? Ma go potraktować kanapką! Nie chodzi oczywiście o lunch, ale o specyficzny sposób  udzielnie informacji zwrotnej, polegający na przeplataniu informacji pozytywnej z negatywną. Najpierw pozytyw, potem negatyw, potem, na osłodę, pozytyw. Co prawda wszyscy wiedzą, że to ”dobre na spodzie i wierzchu” to opakowanie, istotą jest mięsko w środku, ale jedno trzeba przyznać – reguły są jasne i łatwiej, dzięki potraktowaniu tej rozmowy po prostu jako konwencji, całą te procedurę udzielania informacji zwrotnej przetrwać bez zbytniego brania jej sobie do serca. Podwładny wysłucha, wykaże refleksyjnością i po krzyku. Ale po co tak dziwaczyć, zapytałby prostolinijny obserwator takiej wymiany uprzejmości? Po to, aby zachować profesjonalizm bez konieczności nawiązania głębszego kontaktu. A sens, gdzie tu sens?

Chcę podzielić się w tym miejscu pewną historia, całkiem świeżą. Mój klient dostał niezwykle trudne zadanie: miał zrekrutować grupę wybitnych specjalistów w bardzo nietypowej dziedzinie i w błyskawicznym tempie doprowadzić ich do „stanu używalności” jako zespół. To była niesamowita przygoda, wyzwanie, ekscytacja. W dwa miesiące zaczęli działać i to jak! Wszyscy byli naprawdę oddani tej sprawie. I wtedy: no cóż, okazało się, że w innym kraju, w którym działa ich korporacja, taki zespół nie może powstać od dwóch lat. A oni mieli być tylko straszakiem, elementem planu mobilizowania kogoś przez rywalizację. – Za bardzo się przejąłeś  – powiedział ich szef – chyba rozumiałeś, że nikt, z przyczyn polityki wewnętrznej, na poważnie nie zamierzał przekazać Wam całości zadań. Nie rozumiał. Teraz są na etapie rozparcelowywania zespołu. Nigdy nie skonsumowali efektów swego niesamowitego wysiłku. Wychodząc z coachingu znalazłam ma ścianie napis: Pracujemy z sercem! (hasło ma związek z branżą) a w toalecie zaś Jeżeli już trzeci dzień nie chce Ci się pracować, to znaczy, że jest środa. Tymczasem mój klient, nie przejmuje się już hasłami, lecz zbiera się po tym wszystkim i szuka sensu pracy lub... pracy. 




Dla tych, którzy potrzebują podniesienia efektywności swoich pracowników mamy zatem propozycję: zamiast wymyślać slogany na ściany i zastanawiać się, jak sprytnie poprzydzielać samochody służbowe, żeby nie było dramatu, skupcie się na budowaniu sensu pracy u swoich ludzi. Ludzie dobrze pracują, kiedy ich praca jest dla nich ważna. Poczucie sensu to coś ulotnego, coś z pogranicza uczuć i przekonań, zmiennego, słowem, trudna sprawa do ustalenia raz na zawsze. A jednak to właśnie ono decyduje o tym, czy wkładamy w swą pracę serce i całego siebie, czy też nie. Tu nie chodzi o to, aby praca była cały czas wyzwaniem, aby była nieustannie ekscytująca i rozwijająca. Jasne jest, że aby do czegoś dojść, trzeba zrobić wiele żmudnych i nudnych rzeczy. Chodzi o to, abyśmy czuli, że praca jest mną a jej efekty są moim dzieckiem. Choć nie jedynym, oczywiście.

Wiele osób, z którymi rozmawiałam identyfikuje się z kilkoma prostymi stwierdzeniami. Mówią, że mają poczucie sensu swojej pracy, gdy

  • czują to, co myślą, co mówią i co robią 
  • mają decydujący wpływ na wyniki pracy 
  • pracują we wspólnocie zadaniowej
  • ufają tym, z którymi współpracują 
  • widzą efekty swej pracy. 
  • rozumieją cel swych wysiłków i się z nim zgadzają
  • są traktowani równie dobrze jak klienci
  • ich płaca nie jest rażąco niesprawiedliwa. 

Część z tych wypowiedzi jest bardzo bliska temu, co Mihaly Csikszentmihalyi, wybitny psycholog specjalizujący się w badaniu warunków sprzyjających szczęściu, spełnieniu i kreatywności  nazywał stanem FLOW. Przepływ w pracy? To jakaś utopia! Tam trzeba zasuwać! Tak, to prawda, jednak przepływ nie oznacza bierności i lenistwa, ale właśnie działanie. Tylko działanie przeżywane jako sensowne. Spinoza, filozof, który wierzył w jednolitość natury ludzkiej, głosił że prawdziwa, skuteczna aktywność to podmiotowość, dokonywanie wyborów, przyjemność istnienia, smakowania i doświadczania życia. Jest to podstawowa ludzka potrzeba. 

Moim zdaniem nic się w naturze człowieka od XVII wieku w tym względzie nie zmieniło, choć osób tak upartych w kwestii poszukiwania sensu życia jak Spinoza nie ma wielu. Po prostu nie zawsze wiemy, jak ugryźć ten temat, nie mamy odwagi, nie rozmawiamy o tym. Szukamy szczęścia w pracy wyrabiając się za wszelka cenę w zadaniach ponad siły lub których nie rozumiemy, w nadziei na wielką nagrodę lub zwycięstwo. Albo krzątamy się, porządkujemy, zapobiegamy małym katastrofom, zabezpieczamy tyły, skoro nie wiemy, co jest z przodu. O tym, że potrzebujemy aktywności, choć często adresujemy tę potrzebę ciut bez sensu, niech świadczy obserwacja poczyniona z okien hotelu w Tunezji. Wczasy tam związane są dla wielu osób z dobrowolnym rytuałem wstawania o 6 rano, aby rzucić na darmowy leżak swój ręcznik i tym sposobem zapewnić sobie możliwość odespania porannej traumy. To nic, że plaża jest 100 metrów dalej. Ale nie jest własna, lecz publiczna i nie wymaga żadnej zdobywczej aktywności. Nie ma o co walczyć, nie angażuje. Czy jednak nie postępujemy w podobny sposób z wieloma sprawami w pracy i w życiu społecznym w ogóle?

W firmach rzadko rozmawia się o poczuciu sensu pracy, bo to jest temat zagrażający. Dlatego mało wiemy o tym, czy nasi współpracownicy zaspakajają jedną z najbardziej kluczowych potrzeb, która na dodatek ma zasadniczy wpływ na wyniki finansowe firmy. Oto kilka danych: relacja pracowników zaangażowanych do niezaangażowanych, w firmach będących liderami rynkowymi wynosi 9.5:1. W firmach uzyskujących przeciętne wyniki, na jednego mało zaangażowanego pracownika przypada 1,8 zaangażowanego w pracę (z badań Instytutu Gallupa). Organizacje o wysokim wskaźniku zaangażowania uzyskują czterokrotnie wyższy zwrot z akcji. Na tym opierają swe strategie inwestycyjne takie firmy jak HIP Investors, dzięki czemu odnoszą sukcesy. Brak zaangażowania pracowników powoduje straty na poziomie 46%, co w samych Stanach Zjednoczonych powoduje 300 mld. dolarów strat rocznie. Zamykanie oczu na kwestie poczucia sensu jest zatem zaniechaniem bardzo drogim. 

Dziś Zaduszki, więc powiem to. Jeśli chcemy mieć dobrych współpracowników, zapobiegać selekcji negatywnej do firmy, musimy zadbać o ich podstawowe potrzeby egzystencjalne, nie tylko bytowe. Posiadanie dobrych ludzi na pokładzie to nie jest już tylko kwestia trafnej rekrutacji, bo coraz częściej to wartościowi pracownicy „rekrutują” firmy. Pamiętajmy, że idzie niż demograficzny, a społeczeństwo się starzeje. Rynek pracy zmienia się na niekorzyść pracodawców. Dla wielu grup przedsiębiorczych osób wielkie firmy nie są już najbardziej pożądanym pracodawcą, często wolą oni własne biznesy. Pracownicy na których nam zależy mają wybór, a jednym z jego kryteriów na pewno będzie poczucie sensu. W końcu, ci młodzi już napatrzyli się na porażki swoich rodziców w tym względzie.

Co możemy zatem zrobić, aby podnieść poczucie sensu pracy w swojej firmie? Szkoda czasu na domyślanie się. Rozmawiajmy, bo szczera rozmowa sama w sobie ma sens. Od niej zaczyna się zmiana, i to nie jest utopia, lecz praktyka.


środa, 15 października 2014

U!Lider czyli czym jest wygrana, gdy nie ma toru ani przeciwnika?


W świecie firmowych zrytualizowanych rozmów i podjazdów czuję się człowiekiem zaiste nieskomplikowanym. Doświadczyłam niejednokrotnie, że ta prostota spojrzenia z zewnątrz klientom naprawdę przydaje się. W związku z tym moja praca przybiera czasami zaskakujące swą naturalnością formy. Tym razem siedziałam na spotkaniu grupy menedżerów w pewnej firmie i … nic specjalnego nie robiłam. Patrzyłam i słuchałam. Oni zaś debatowali na tematy strategiczne, o ile można tak powiedzieć o żywiołowej wymianie ciosów ponad błyszczącym stołem. W pewnym momencie moja sielanka skończyła się. 

– Teraz Ty! – zaordynował ich szef – Zrób coś, co pomoże nam wydobyć się z tego. Dyskusja nam nie idzie, ale wiem przecież, że wszyscy chcą dobrze. Jesteśmy jak bobsleiści na treningu. Niby za każdy razem zaczynamy dyskusję od początku, niby na nowy temat, wchodzimy w nią ze świeżą energią, ale wszyscy wiedzą, że skończymy w tym samym punkcie, co zwykle i wytyczonego toru nikt nie opuści, bo na zewnątrz jest śmierć. Zjedziemy i wylądujemy tam, gdzie zwykle. No, może trochę szybciej to zrobimy za każdym razem. Potrzebujemy nowego stylu pracy nad problememami, coś w stylu free ski może? – rozmarzył się, co kontrastowało z bojowo-roboczym klimatem dyskusji. – A kto tam jest przeciwnikiem? Tylko stromizna...

Przejęłam pałeczkę i zaproponowałam "stop klatkę".
– Co przeszkadza Wam rozmawiać w bardziej otwarty sposób?
– Na zebraniach zawsze śpieszę się, żeby powiedzieć swoje, bo później nie będę miał okazji – powiedział pierwszy dyrektor zajmujący swymi wypowiedziami prawie połowę czasu.
– Jeśli nie zawalczę o swoje, później nie będę miała ruchu, a to męska kultura, koledzy nie popuszczą – oświadczyła jedyna w tym gronie kobieta, wcale nie sprawiająca wrażenia mało przebojowej.
– Wiem, że kiedy mówię swoje zdanie, muszę go obronić przed atakami, które bez wątpienia nastąpią. Nasze spotkania to sparingi – powiedział inny jeszcze, oczywiście sam też waleczny, uczestnik zgromadzenia. 

Każdy mówił po kolei i miał pewną ilość czasu, podczas którego inni mu nie przerywali. Zauważyłam, że wprowadzona reguła uspakaja i łagodzi obyczaje. Jakie to proste.... Zaproponowałam zatem, żeby uczestnicy wrócili do tematu zebrania, ale przeniesli na ten grunt rytuał "rundki". Każdy po kolei miał mówić swą opinię, podczas kiedy inni będą go słuchali. 

Czułam się przy tym zaiste jak Pan Woolf z Pulp Fiction. Pamiętacie scenę gdy Harvey Keitel przyjeżdża na miejsce rozróby, którą przez pomyłkę spowodował John Travolta and Co będąc pod nadmiernym wpływem środków i wydarzeń? Szczątki ofiar ich pobudliwości fruwają, a chłopaki zaczynają rozumieć, co zrobili i wpadają w panikę. I wtedy dzwonią po niego – po Pana Woolfa. Ten zaś przybywa i klaruje sytuację. Każe im się uspokoić. Wziąć szlauch i oczyścić chodnik z krwi. Zmienić ubranie. Odwieźć samochód na szrot itp. Słowem, każe im zrobić to, co jest oczywiste dla każdego, kto jest przytomny. Ale oni nie byli w zbyt dobrym kontakcie ze sobą i realiami, więc potrzebowali Woolfa i jego instrukcji. 

Wracając do zebrania, zaproponowana rundka, wsparta moją zachętą do życzliwego, aktywnego słuchania naprawdę zadziałały. Potem poprosiłam jeszcze, aby uczestnicy konwentykielu powiedzieli sobie, co cenią w pomysłach innych osób. Było ciężko, ale poszło, z pewnym wsparciem szefa. Jakość rozmowy uległa zaskakującej przemianie, a wnioski stanowiły zupełnie nową jakość w stosunku do wyjściowych pomysłów. Krytyka już nie była tak raniącą, a wnioski o wiele bardziej nowatorskie.

– Co możemy zrobić – spytał wszystkich zgromadzonych szef, osoba ceniąca współpracę i harmonię – aby następnym razem też zbudować taką konstruktywną atmosferę? Czekają nas wielkie zmiany i obawiam się, że niezdolność do wspólnego prowadzenia dyskusji nas wykończy. Lubimy się, ale walczymy ze sobą. Wracając do kwestii naszych wewnętrznych zawodów bobslejowych, to musimy sie tego odzwyczaić. Co zrobimy, gdy przyjdzie nam zjeżdżać na innych sankach, na innych torach lub zgoła bez toru? Gdy zmienią się warunki prawne, gdy pojawią się nowe, konkurencyjne oferty z zupełnie innej półki? Taka sytuacja właśnie nadchodzi. Jest prawie pewna. A my najlepiej umiemy ścigać się ze sobą nawzajem. Mamy przed sobą wiele decyzji, których wdrożenie będzie wymagało akceptacji i zaangażowania wszystkich liderów. Jak się tego nauczyć? Jak zadbać, byśmy nie wypadli na pobocze? Musimy przyjrzeć się innym możliwościom i bardzo szybko się uczyć.

Myślałam o tej i o wielu podobnych sytuacjach. Rozmawiałam z liderami w biznesie, organizacjach pozarządowych, administracji. Tak powstała grupa osób budujących koncepcję U!Lidera, jej ideę i praktykę. W rezultacie orzekliśmy, że jest to styl przywódczy, którego istotą jest koncentracja na innych w obliczu zmiany. Innych czyli podwładnych, współpracownikach, klientach. Zwolennikach, oponentach i partnerach. Oznacza widzenie ich, słyszenie ich. Oznacza rozwijanie empatii, która jest potężnym mechanizmem poznania potrzeb i uczuć innych ludzi, cudownym narzędziem mózgu społecznego człowieka. Stanowi on znacznie efektywniejsze źródło wiedzy o tym, jak budować relacje służące sprawie niż chłodna wiedza psychologiczna. Ale trzeba nauczyć się z niej korzystać w ten sposób. Nabrać samoświadomości swych własnych uczuć będących tłem wszelkich decyzji. Taki proces wymaga świadków, słuchaczy, towarzyszy. W obecności drugiego człowieka dojrzewamy emocjonalnie i empatycznie. U!Lider wysyła dający nadzieję przekaz: YOU! – to Ty jesteś w polu mojej uwagi.

Co zaś do zmiany, to moi rozmówcy zgodnie twierdzili, że w zasadzie jest ona synonimem życia. Przewrotny duch Heraklita zmusza nas, abyśmy złapali dystans do efektów pracy rzesz epigonów twórcy naukowego zarządzania – Fryderyka Tylora. Te zoptymalizowane procesy produkcyjne, łady korporacyjne, struktury dziwnie bliskie silosom i procedury. Doświadczenie panta rhei stało się codziennością, a mozolna praca nad ujęciem wszystkiego w niezawodne systemy sięgnęła granic. Przyniosła ona wiele korzyści, ale czasami widzimy, że w jakimś obszarze nic wiecej nie można już uporządkować, przyporządkować, podzielić, sproceduralizować, bo nim byśmy z mozołem zakończyli to dzieło, to już będzie nieaktualne. W zamian trzeba ćwiczyć refleks i elastyczność, wrażliwość na otoczenie, dar obserwacji, intuicję. „U” lub „L” w określeniu U!Lider, niczym na samochodach ze szkół jazdy to znak, że działa on na rzecz rozwijania umiejętności odnajdywania się w zmiennej rzeczywistości. Uczy koordynacji wielu perspektyw i działań na raz, nie przywiązywania się do ustalonych procedur i prawd, stałego ich weryfikowania. U!Lider musi przy tym pracować nad sobą. I to jest najbardziej atrakcyjna, a zarazem najtrudniejsza część tej roli. 

Na pierwszy rzut oka jako idea – U!Lider to nic odkrywczego Wszyscy menedżerowie mówią, że to robią. Ale czy rzeczywiście chcą i umieją tak działać? Czy lęk, że na tym podejściu ucierpi efektywność, nie przesłania im na co dzień kierunku „na rozwój i uczenie się?” Moja coachingowa klientka, osoba nadzwyczaj sprawna zadaniowo i delikatna w sferze uczuć, otrzymała pół roku temu awans. Obecnie zarządza kilkoma tysiącami pracowników stałych oraz sezonowych i choć sam ten fakt ją cieszył, to już codzienność jakby mniej. Właśnie siedziała w fotelu naprzeciwko mnie załamana. 
– Jak mam nimi zarządzać, skoro ciągle muszę kogoś uczyć podstawowych rzeczy? Oni w ogóle nie rozumieją gospodarki rynkowej. Nie potrafią patrzeć na swoją pracę oczami klienta. Nie czują, że mają konkurencję. Ale że pensja się należy o, to to czują – złościła się. 
– Czy kiedykolwiek się uczyli umiejętności, których wymaga od niech obecna rzeczywistość? – zapytałam
– No skąd. To był socjalistyczny moloch. Oni nawet tablicy ogłoszeń nie potrafili powiesić samodzielnie. Całą energię wsadzają w to, aby jeden drugiego pilnować, aby przypadkiem ktoś się nie wychylił i nie zabłysnął inicjatywą. Ale czy ludzi można nauczyć myśleć i ryzykować? Powiesiłam sobie nad biurkiem taki obrazek: załamany dyrygent stoi nad zirytowaną świnką, a pod spodem widnieje komentarz: Nie ucz świni śpiewać, tracisz czas i wkurzasz świnię. Tracę czas? – spytała niemal retorycznie. – A z drugiej strony, co innego mogę zrobić? 
Ot co! Czy można wpływać na postawy, przyspieszyć tempo uczenia się ludzi, stworzyć współpracujące zespoły w miejsce silosów? 






Głównym zadaniem U!Lidera jest pokazanie ludziom możliwości, które otwiera przed nimi nauka w oparciu o doświadczenie. To nie pochłanianie teorii, lecz wykorzystywanie sukcesów i porażek do tego, aby lepiej rozumieć siebie i innych w aktualnym świecie. Jak nauczyć się zatrzymywać i przygladać poszczególnym etapom działań nie tylko od strony wiedzy, ale też relacji, jak otwarcie rozmawiać o tym z innymi, a potem dbać, by wnioski rozprzestrzeniały się? Jak, opierając się na mocnych stronach, nauczyć współpracowników nowych metod osiagania celów, a przede wszystkim wytyczania nowych kierunków? Wracając do metafory "mojego" prezesa, zadanie U!Lidera można porównać do nauczenia bobsleisty, jak ma on wykorzystać swą odwagę, sprawne ciało i umiłowanie pędu do uprawiania dyscypliny ludzi wolnych – free ski. U!Lider dba nie tylko o to, by zwiększać efektywność, lecz by umieć zmieniać sposób działania. Nie o ilość chodzi, a jakość. Sądzę, że U!Lider to nie tylko styl liderski, ale też misja pomagania ludziom w odnajdowaniu poczucia sensu na nowo, zanim dotkną dołującej bezradności.


Więcej o U!Liderze www.grupatrop.pl

czwartek, 25 września 2014

Miejski pro-life czyli ożywianie genius loci

Stałam pod kamienicą na Smolnej z zadartą głową i słuchałam oniemiała zjawiskowej dziewczyny z burzą czarnych włosów śpiewającej fascynującym niskim, czarnym głosem najprawdziwszego czarnego bluesa. To Magda Piskorska i jej zespół grał koncert bez biletów. Rzecz działa się na balkonie salonu znakomitego animatora życia społecznego – Jarka Chołodeckiego. Tego wieczoru artyści dali nam wiele innych prezentów: w każdej prawie knajpce lub przed nią na Smolnej, Chmielnej, Nowym Świecie i Foksal działo się coś muzycznego, a były to dźwięki pierwszego sortu, choć może nie najłatwiejsze. A jednak, dzieki okolicznościom stawały się bliskie nawet niezbyt wyrafinowanym słuchaczom. Raz w roku Jarek przekształca kawałek Warszawy w Nowy Orlean, budząc w ludziach tęsknotę za uliczna wspólnotą. I nie jest w tych wysiłkach sam. Aktywistów miejskich jest wielu, stanowią coraz realniejszą siłę.

W ramach moich superwizyjnych peregrynacji uczestniczyłam kilka razy jako obserwator w warsztatach dla formalnych i nieformalnych stowarzyszeń ludzi zajmujących się animacją życia miejskiego. I stwierdzam: mamy skarb narodowy. Jestem pod wrażeniem ich mądrości, zapału i głębi. Być miejskim aktywistą to styl życia, często też sposób zarabiania. Daje on ogromne dodatkowe profity: poczucie przynależności do fajnej grupy, rozwój, naukę, satysfakcje z widocznych efektów. Być aktywistą miejskim to pomysł na życie oparty na rozumieniu związku między sobą a otoczeniem. Tworząc te swoje miejskie ojczyzny, budują świadomą, aktywną przynależność. To sfea, w której na pewno poczyniliśmy postępy. Nabraliśmy na przykład jasności, że nalezymy do przyrody. Spora część z nas czuje wyraźnie związek między kondycją lasu a stanem własnego ciała i ducha. Taka świadomość nie objeła jednak miasta, bo przyroda uważana jest za zdrową, a miasto za "chorobliwe". Ekologia miasta jest jednak bardzo wymagająca. Nie chodzi w niej bowiem, jak w przypadku lasu, o unikanie niszczenia, ale o organiczne tworzenie – społeczności, przestrzeni, stylu życia. To ekologia kreatywna. 

Jeszcze 10 lat temu do Warszawy przyjeżdżało mnóstwo ludzi, którzy jej nie lubili. Czuli się wyobcowani, zmuszani do nadmiernego wysiłku i tempa. Wykańcza mnie, jest bezduszna – mówili. Bo w mieście, w którym nie ma tego „czegoś”, ludzie stają się smutni i gorsi niż by mogli. Już od dawna miałam szczerze dość takich narzekań, choć je rozumiałam. To błędne koło, bo przecież smutne miasto to nic innego jak przygnębieni, wykorzenieni mieszkańcy. Jeśli ci, co tu żyli, traktowali miasto jako wrogie, to czuli się jak jego ofiary i w rezultacie chowali się w swojej skorupie lub atakowali wszystkich dookoła. Wielu mieszkanców Warszawy zachowywało sie jak sieroty, które co prawda umieją dbać same o siebie, ale marzą tylko o tym, by ktoś zdjął im kawałek ciężaru z pleców. Jednak gdy to marzenie się ziszczało i w anonimowym tłumie znajdowały się osoby wyciągajace pomocne dłonie, to, z obawy przed przeżyciem zawodu, choć potrzebujacy, to nie chcieli tego widzieć. Na warsztatach, które obserwowałam, sporo rozmawiano o takim męczącym, budzącym bezradność tańcu. Trzeba sporej odwagi, determinacji i świadomości, by umieć przerwać to kręcenie się w kółko i robić swoje. Miasto to dom dla wielu ludzi. Nie chodzi tylko o to, by był on czysty i bezpieczny, lecz aby były żywy, inspirował i dawał nam szanse, byśmy poczuli się za niego odpowiedzialni. 

Urok Warszawy jest nieoczywisty, ale jej genius loci potężne. Te duchy władające miejscem sprawiają, że dana przestrzeń staje sie jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną. Warszawa, choć zniszczona w czasie wojny, jest przez nie gęsto... hm, jak to powiedzieć...zaludniona. I jak to duchy, mogą nas wesprzeć, ale trzeba dawać im pożywkę. Jest nią działanie gromadzące ludzi wokół ważnej sprawy, akcja z polotem, zaangazowanie. I konsekwencja w rozwijaniu stylu, nawet jeśli jest on trochę abnegacki. I zauroczenie, jak u T. Love „Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje, to kocham to miasto, zmęczone jak ja, gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje, gdzie wiosna spaliną oddycha….”.

Dbałość o metropolie wymaga wyczucia trendów i potrzeb społecznych. Przeszkadza jej natomiast nadmiar planowania przy niedoborze empatii. Aktywiści czują styl, po prostu. Styl jest kluczem do odnowy społecznej miasta. Jeśli idzie o Warszawę, to cenię styl lekki, dowcipny, przeciwwagę dla udziwnionych dachów Złotych Tarasów i nadętej Światyni Opatrzności. Moje miasto potrzebuje wdzięku,  który zwalniałby ludzi z przymusu stania cały czas na baczność, nawet w kolejce po chlebek i wino. W zakresie małej architektury nie może być to model a’la Praktyczny Blat z Lastryko w Toalecie Publicznej. Jak można było na przykład zamienić uroczy dotleniacz Joanny Rajkowskiej na Placu Grzybowskim w obłożoną szarymi płytami pustynię? Teraz ponure i gniewne wycieczki młodych Izraelczyków wędrujące z Auschwitz do synagogi Nożyków mają jeszcze dodatkową atrakcję – coś jak odlew rampy w miejsce bezpretensjonalnego jeziorka dającego wytchnienie. Duszenie życia miejskiego i budowanie miasta bez życia to pokusa wielu władz. Ale tą drogą dojdziemy najwyżej do Bukaresztu (kto był, to wie, o czym mówię).

Pomimo takich wpadek władz, pomimo nacisków, aby sprzedawać deweloperom tereny nad Wisłą, pomimo ciągłych pretensji mieszkańców, że klienci knajpek hałasują, okropnych ogrodzonych osiedli, panoszenia się banków i stonek-biedronek w każdym wolnym lokalu na placach, które ze swej istoty powinny przecież służyć ludziom do spotkań, pomimo tych wszystkich chorób społecznych miasta – czy poczuliście Warszawę latem? Czy odwiedziliście jej kluby nad Wisłą, plaże, praskie enklawy kultury, wypożyczalnie rowerów? Uczestniczyliście w wyprawach śladami żydowskiej Warszawy? Widzieliście Centrum Kopernika i Festiwal Nauki, całonocne pokazy astronomiczne i odjechaną muzykę na trawniku przed szacownym muzeum? Pragę i Ząbkowską, w której hipsterskie knajpy odwiedzane są również przez lokalnych „specjalistów” i gdzie cała ta międzykulturowość jakoś ładnie skleja? Wyluzowanych ludzi zajmujących setki stolików na Poznańskiej, Emilii Plater, Placu Zbawiciela? Byliście na rodzinnych koncertach w Forcie Sokolnickiego i widzieliście kelnerów restauracji pod szklanym dachem noszących z fasonem godnym przedwojennego Bristolu tacę na trzech palcach, na których balansuje miska zupki dla dziecka? Nasza stolica stała się cudowna. Kiedyś nie sądziłam, że to powiem, ale to wspaniałe miasto. Moje rodzinne city jest trudne, trochę dzikie, nieoswojona, nieoczywiste. Jak Paryż przed 200 laty, gdy wzgórza Montmartre były wiochą i to niezbyt bezpieczną. Warszawa nie ma, jak większość stolic, żywej starówki, poza koncertami na rynku latem. Tam, gdzie walą turyści, jest drogo i dość tandetnie, jednorazowo. Co innego podzamcze… Aktywiści miejscy i młodzi biznesmeni w stylu alternatywnym objęli w posiadanie tylko te miejsca, gdzie nie było wielkich ambicji. Wyszukali luki w pazerności i biurokracji. Wynajdowali miejsca przyciagające, ale nieoczywiste, mające swą historię plebejska, artystyczna, robotnicza, żydowską. 

Pamiętam, gdy w czasach mojej dość burzliwej socjalistycznej młodości wsiadało się do taksówki i mówiło „na plac”. Wiadomo, jaki plac, ten pod troskliwym, choć cierpiącym patronem. Oczywistym było również, że taksi ma poczekać, aż otworzą okienko i poprzez kraty wydadzą nam napój lub sfinalizujemy transakcję u gościa z dużą torbą stojącego na rogu. Teraz Plac Zbawiciela, ta dawna mityczna melina Warszawy, stanowi centrum życia kawiarnianego nie najbiedniejszych, ale też nie najbardziej zapracowanych młodych zdolniachów trzymających kciuki o zycięstwo tęczy nad barbarzyństwem. Historia, nie tylko ta martyrologiczna, zaczyna na nowo przeświecać przez MDM-owską pustkę. Podejrzane ogródki piwne nad Wisłą straciły zapach moczu, a za to nieco przeszły Calvinem Kleinem. Słynny trójkąt bermudzki na tyłach Polonii dalej niesie radość amatorom romansów bez zobowiązań innych niż finansowe, ale za to w przerwach można gdzieś usiaść i napić się kawy, czyli jednak zrobiło się romantycznie, prawie jak na placu Pigalle. 

Niedawno ktoś opowiadał mi, że siedząc w lokalu z wyszynkiem na Ząbkowskiej słuchał koncertu pieśni wszelkiej w wykonaniu warszawskiej kapeli składającej się z solisty i kilku wiekowych muzyków dosłownie przygniecionych przez masywne instrumenty. Niewielkie rozmiary leciwych grajków nie przeszkadzały im w pełnym zapału graniu, więc podochoceniu goście wleźli na stoły i zaczęli tańczyć polki, co było groźne dla nich samych i sprzętów, lecz obiektywnie urocze. Bufetowa też dzielnie odegrała swą rolę tłukąc artystów ścierką w celu ostudzenia zapałów. Obrażony solista opuścił lokal i „parfumował się” na zewnątrz, natomiast zawiedzeni goście podnieśli raban w ramach protestu. W końcu właściciel wyszedł przebłagać muzyków i koncert kontynuowano już na kilkadziesiąt głosów. To nowoczesna warszawska knajpa, ale jakbym była u mojej prababci na Powiślu, gdzie gwara rodem z Wiecha wcale nie był żartem. Jak powiedział bowiem poeta Lechoń, tylko Wiech, jako pisarz pierwszej klasy, potrafi opisać pijaństwo i mordobicie tysiąc razy, za każdym inaczej. Kto Stanisława Wiecheckiego nie czytał, to polecam go jako lekcję wielkomiejskiego, lecz lokalnego czaru. Miasto, czyli my, musimy dbać o swą legendę, o bardów, o pamięć realnej przeszłości budynków, na przykład o świadomość, że wytwórnia wódek Koneser to naprawdę była fabryka wyrobów pierwszej potrzeby a nie figura stylistyczna. 






Dwa lub trzy lata temu w Klubie Trójki gościł Richard Pipes – amerykański historyk, sowietolog polskiego i żydowskiego pochodzenia. Wieczór, jadę samochodem i nagle pada to stwierdzenie, dla mnie do dzisiaj kluczowe: istotą homo sovieticus jest to, że ma on tylko dwa kręgi przynależności: jeden to rodzina i najbliżsi przyjaciele, sąsiedzi, drugi  to państwo lub państwowe ewentualnie oligarchiczne koncerny. Nic po środku. Żadnej aktywności w niezależnych firmach, we własnej działalności, organizacjach pozarządowych, integracji społeczności lokalnej, sieci społecznych. Tylko car (obecnie prezydent, oligarcha) oraz, dla równowagi, ojciec rodzony. Jakże groźnie to brzmi teraz, gdy Putinowi udało się bez większego wysiłku zrobić wodę z mózgu całemu marzącemu o Wielkiej Rosji narodowi (narodowi?) i wysłać ich na ukrainska awanturę. Być może to wynik takiej wschodniej mentalności, ale też trochę świadoma polityka władz zmierzająca do wyniszczenia pewnego typu relacji. Jakich? Są więzi naturalne, rodzinne, etniczne, więzi stanowione czyli narzucone przez państwo oraz więzi zrzeszeniowe, czyli powstające na zasadzie dobrowolnie kreowanych związków mających na celu zmianę rzeczywistości społecznej, dbałość o nią (za prof. P.Rybickim) Brak tego trzeciego elementu powoduje,  że nie możemy pozbyć się mentalności homo sovieticus, potrzeby posiadania nad sobą cara, który w zamian za oddanie mu życia "zadba o nas". Podstawowe mechanizmem kreujące homo sovieticus są w zasadzie dwa: intrygowanie i budzenie wzajemnej nieufności oraz deprecjonowanie partnerstwa. Razem sprawiają, że nie potrafimy niczego pomiędzy carem a rodziną stworzyć.

Życie zakwitnie wówczas, gdy wzajemnie zrozumiemy swoje potrzeby. Nie da się zorganizować dobrego festiwalu ignorując pytanie, co faktycznie ludzi bawi. Dopiero jednak działając razem możemy zrozumieć, co mamy do przekazania też pomiędzy słowami. Nowa knajka przyciagnie gości, jeśli... jej bywalcy będą czuli się swobodnie.  Dobre miejsca powstają w dialogu, w wymianie, są współtworzone. Ten proces obrazuje uznana już metodyka wyznaczania chodników w osiedlach. Jak je wytyczyć, by ludzie nie deptali trawy? Poczekać, aż ludzie sami wydeptają szlaki, a potem dopiero położyć na tych trasach chodniki. Jest to metodyka organiczna, krok po kroku,  Gdzie otworzyć kawiarnię? Tam, gdzie ludzie lubią siedzieć na schodkach. W wyszukiwaniu szans na „zasianie życia” dobre są dzieci. Fundacja młodych architektów i urbanistów z Katowic prowadzi dla dzieciaków i dorosłych mieszkańców wycieczki i warsztaty, z których uczą się wszystkie strony, ponieważ „… dzieci wiedzą o mieście więcej, bo chodzą na piechotę”. Dzieci patrzą na świat jako na zbiór szans, a nie listę niedostatków. W tym sensie aktywiści na szczęście mającoś z dziecka, są poszukiwaczami szans.

A zatem, obdarzmy aktywistów miejskich zaufaniem i doceńmy ich. Wiele z ich stowarzyszeń to dojrzałe organizacje o nowoczesnym, sieciowym modelu mogącym stanowić dobry wzór dla biznesu. Niektóre profesjonalizują się, inne są spontanicznymi, nieco anarchistycznymi ruchami. Dzięki nim wiele naszych miast wreszcie zaczyna mieć wyczuwalnym rytm, specyfikę, dostępność. To oni są prawdziwym ruchem pro-life. Brońmy każdej szansy na narodzenie sie życia miejskiego! I kochajmy kolejne wcielnia genius loci...

środa, 10 września 2014

Sztuka użytkowa czyli wartości w codziennej pracy


Siedziałam bezradnie nad wielką płachtą pełną rubryczek i próbowałam zrozumieć, co trapi moją klientkę.
– O Boże – jęczała. W jaki sposób w pracy konsultantki ma przejawiać sie wartość "samodzielność i odpowiedzialność" na trzecim poziomie, skoro drugi to „sama inicjuje kontakt z klientem”. Ona już nic więcej nie może! A jak z kolei zmniejszę poziom drugi u konsultantki, to wyjdzie za duża różnica między nią, a menedżerem. Pójdę zapytać szefowej, jak wymyśliła, to nich się z tym  męczy.
– A muszą być trzy poziomy? – spytałam nieśmiało
– Tak, bo mamy decyzję o trzystopniowej skali ocen przestrzegania wartości firmowych i muszą być wskaźniki dla każdego.
– A co z tego ma wynikać dla pracowników?
– Premie i inne niefinansowe gratyfikacje, no wiesz, takie tam. Ale czy możesz mi pomóc? – Nie mogłam, bo nie rozumiałam sensu tego, co robiła.

Program wdrażania wartości był oczkiem w głowie prezesa. Martwił się, że ludzie są niesamodzielni i marnie współpracują. Dał tematowi zielone światło, ale był człowiekiem konkretnym i potrzebował namacalnych wskaźników zmiany. Najlepiej jakiegoś badania. Teraz cały HR konstruował wskaźniki. Dla 30 stanowisk, metodycznie, żeby nikt nie miał wątpliwości, co oznacza samodzielność. Gdzieś w tym działaniu pobrzmiewał inżynier Taylor, XIX- wieczny twórca dominującej do dziś koncepcji organizacji pracy i jego duch technokracji. Jednak wszyscy byli tak zaaferowani tworzeniem systemu, że tego nie zauważali. Istotne stało się nie tyle wprowadzenie w życie wartości, co skończenie tego dzieła – zbudowanie systemu. I wtedy przypomniałam sobie, co powiedział w tej kwestii ks. Tichner. Zauważył on lapidarnie, że „Wartość to jest to, co jest ważne”. I kiedy zapytałam mojej klientki, co w tej chwili jest dla niej kluczowe, odpowiedziała: żeby już to skończyć, bo wychodzi fajnie.  I wtedy pomyślałam: wdrażanie wartości nie powinno być sztuką dla sztuki, lecz raczej sztuką użytkową.




Kiedy byłam ostatnio u mojej przyjaciółki, malarki, zobaczyłam, że na sztalugach ma wyłącznie ikony. Wcześniej malowała cudowne pejzaże przesycone duchowością i prostotą. Zaniepokoiłam się i spytałam, co się stało, a ona na to, że ludzie wolą ikony, bo są bliżej ich życia, łatwiej im zobaczyć w tym ducha. Mojej przyjaciólce nie było żal tych pejzaży, bo naczelną wartością było dla niej dawanie ludziom tego, co pomoże im w życiu, również tym duchowym. Nie chciała, aby jej obrazy były jakkolwiek oderwane od codziennych zwyczajów tych, którzy je kupią. Teraz przynajmniej wie, że choć raz dziennie, przy pacierzu, skupią się na nich. Tej wspaniałej malarki nie interesowała sztuka wysoka, oderwana od realiów, ale bycie towarzyszem w zwyczajności.

Praca nad wartościami to odwoływanie się do najbardziej podstawowej motywacji ludzi. Odkrywanie tego, co faktycznie jest dla nich istotne. Sprawdzanie, czy i w jaki sposób ich wartości wpływają na działanie firmy, która jest nie tylko biznesem, ale też społecznością. Wartości wypełniają codzienność, a przede wszystkim wiążą ludzi. Widać je w drobnych reakcjach, w niewinnych rytuałach, w sposobie prowadzenia spotkań, załatwiania spraw trudnych, trybie rozstrzygania sporów. Że to idealizm? Nie, to realizm, fakt po prostu. Nie musimy przecież podzielać czyichś wartości, żeby uznać ich wpływ. Nie podoba nam się, że ktoś zrobi wszystko dla pieniędzy? Mnie też nie, ale fakt pozostaje faktem: jego wartością jest posiadanie kasy. Dialog na temat wartości łączy lub dzieli i prawie nigdy nie jest letni. Rozmawiamy o podszewce życia, dzięki której nasz garnitur- sposób działania, leży na nas tak, a nie inaczej. Skoro zaś mowa o sztuce i podszewce, to idealnie pasuje to powiedzenie pewnego pana: „To nie sztuka powiedzieć JESTEM. Sztuką jest BYĆ!” 

Zatem, jak wprowadzać wartości w życie w organizacji? Co działa, co zawodzi?  Przede wszystkim nie należy poprzestawać na zakomunikowaniu wartości, nawet wspólnie uzgodnionych, bo będą tylko pustymi słowami. Jest to banał, lecz banalność ta wcale nie przeszkadza w częstym sięganiu po naiwne metody plakatowo-propagandowe. A tymczasem chcemy zaistnienia wartości jako realnych sił przenikających różne sfery życia firmy. Dopiero w codziennym współdziałaniu wartości krystalizują się, nabierają kształtu. Ujawniają się jako swoisty drogowskaz przy podejmowaniu decyzji, budowaniu strategii. Kierują naszą uwagą, powodują, że zaczynamy widzieć sprawy, które dotychczas ignorowaliśmy. Kształtują normy. Taki proces może zawiązać się tylko w dialogu, nie da rady inaczej. Dlatego program "wdrażania" wartości musi opierać się na wspólnym przyglądaniu sie codzienności i otwartym rozmawianiu o niej. I nie może być oddzielnym, niezintegrowanym projektem. Niestety, bardzo rzadko udaje mi się przekonać zleceniodawców do takiego podejścia .
– Pani chce, abyśmy zmieniali wszystko? – słyszę.
– Ja nie chcę, ale czy wy chcecie, aby po zrealizowanym wielkim wysiłkiem programie, po zrobieniu tego całego hałasu na temat firmowych wartości, wszystko zostało po staremu?
Trudność potęguje fakt, że praca nad wartościami to ze swej natury działanie wspólnotowe. Dla Polski natomiast charakterystyczna jest kultura indywidualistyczna, skoncentrowana na osobistych osiągnięciach jednostki. W rezultacie, w akcie bezradności, chcemy nauczyć ludzi kierowania się dobrem wspólnym adresując apel do nich indywidualnie. Błąd. Nie pomoże tu plakat z napisem „Współpraca”. Pomoże tylko współpraca.

A w zasadzie, po co zajmować się w pracy tymi wartościami? Czy są one wystarczająco ważne? Co możemy zyskać? Och, nic wielkiego, takie tam drobiazgi, które można opisać w kilku zaledwie hasłach:
Zgodność działania z wartościami buduje w ludziach poczucie sensu.
Wartości kierunkują rozwój osób, zespołów i całej organizacji.
W momentach zagubienia, w obliczu trudnej decyzji, są drogowskazem, a nie dekoracją.
Ich wdrażanie jest procesem integrującym wszystkich.
Wartości są istotą kultury firmy i decydują o jej skuteczności.
Słowem: praca nad wartościami to nie jest ozdobnik, to sztuka trafiania w sedno.

poniedziałek, 1 września 2014

Farsa, dramat czy happening.

W urzędzie pracy otrzymano list, który brzmiał:
„Szanowny Panie. Bardzo dziękuję za możliwość uczestniczenia w warsztacie z zakresu poszukiwania pracy. Teraz jeszcze chciałabym wziąć w zajęciach dotyczących znajdowania zatrudnienia, bo z tym mam problem największy. Z poważaniem…”

Mamy mnóstwo szkoleń mających pomóc osobom bezrobotnym w zmianie swej sytuacji życiowej i… nic. W mojej opinii są one wyjątkowo nieskuteczne. Uczestnictwo w tego typu atrakcji spełnia wiele funkcji: jest sposobem na nudę dnia, szansą na wyrwanie się z domu (co akurat wcale nie jest najgorszą motywacją), obowiązkiem związanym z jakimiś oficjalnymi wymaganiami, albo też sposobem na zdobycie papierka. Bywa też pretekstem do odreagowania frustracji a przy okazji udowodnienia rodzinie i opiekunom, że człowiek się stara. Tych, którzy faktycznie nastawiają się na ożywienie kariery zawodowej, często jednak spotyka zawód. Trudno wykrzesać z siebie zapał w gronie zgoła nie zapalonym. Nic też nie pomoże ćwiczona namiętnie umiejętność autoprezentacji i pisania CV w regionie, gdzie nie ma przed kim pochwalić się tą umiejętnością. 

I tym razem większość uczestników obserwowanego przez mnie warsztatu służącego ożwianiu kariery stanowili świeżo upieczeni studenci, którzy dotąd nie odnaleźli się w dorosłym życiu. Kilka osób reprezentowało grupę trwale bezrobotnych, z tym, że część z nich pracowała „na czarno”, o czym bez żenady mówiła. Jeden pan i jedna pani ok. 60-tki po prostu lubili chodzić na warsztaty, a ścieżki już nie planowali. Ponieważ warsztat był dotowany z UE, towarzystwo było typowe jak na tego typu ofertę i nic nie zapowiadało wstrząsów. 

Początek był rytualnym popisem wyuczonej bezradności. „Jaką cudowną receptę masz mi do zaprezentowania w tej przegranej sprawie, jaką jest pozyskiwanie pracy, droga trenerko?” Wg tego scenariusza, kiedy prowadząca pyta uczestników, czego oczekiwaliby od warsztatu, odpowiadają, że nie wiedzą, bo skąd mają wiedzieć, ale chcieliby, żeby trenerka dała im dobre rady. W jakiej kwestii? No, oczywiście, chodzi o to, jak dobrze wypaść na rozmowie rekrutacyjnej. Wiadomo bowiem, że osoby rekrutujące to podstępne bestie zadające idiotyczne pytanie o to, w jaki sposób przesłuchiwany poradziłby sobie z wyzwaniem, jakim jest na przykład sprzedaż długopisu Cygance na przystanku tramwajowym. No i pytają zwykle, co wiesz o firmie, w której chcesz pracować i nie można przecież powiedzieć prawdy, tych wszystkich plot powtarzać, bo nie przyjmą na pewno. Ale nie można też gadać zupełnych banałów typu: "Już od dzieciństwa marzyłam, by u Was pracować i w weekendy wystawałam pod Waszą bramą w nadziei, że się dla mnie otworzy…" No i jak tu znaleźć złoty środek? Na dodatek, zdaniem uczestników, ci wszyscy cwani rekruterzy oczekują, że na swój stereotypowy vist dostaną niestereotypową odpowiedź, a to już jest naprawdę przesada. Gra musi być uczciwa i przestrzegać zasady: jakie pytanie, taka odpowiedź! Ot co!

Trenerka postanowiła jednak powalczyć z nawykami i nawiązać autentyczny dialog. Zamiast udzielać ogłupiających rad, powiedziała: „Nie mam pojęcia, jak akurat Wy macie zachować się na rozmowie rekrutacyjnej. Przeważnie rekruterom zależy na szczerości, więc lepiej powiedzieć prawdę. Zwracajcie przy tym uwagę na potrzeby potencjalnego pracodawcy, odnoście się do nich. I mówicie otwarcie o swoich potrzebach. Nie szukacie przecież pracy, której nie umiecie i nie chcecie wykonywać.”. Hmm... Fatalnie. Zasadą dobrej farsy powinna być jasność konwencji. Nie należy zmieniać jej w realistyczny dramat, jeśli widzowie przyszli nastawieni inaczej. Trenerka reguły tej nie przestrzegała i niespodziewanie wprowadziła ton poważny, wręcz głęboki. Zahaczyła przy tym niebezpiecznie o obszary prawdziwej bezradności. Za karę spotkała się z bezkompromisowym odporem sekty poszkodowanych przez wilczy, kolesiowski kapitalizm. Zapanowało gniewne ożywienie, a potem usłyszała mnóstwo uwag typu: „To po co Pani do nas przyszła?” lub „Jest Pani nieprzygotowana do zajęć, a my nie mamy czasu, my cierpimy, my się nudzimy…” Więc dzielna ta kobieta skapitulowała i po przerwie wróciła do sztampy, polegającej na omówieniu błędów w CV i sposobów zwiększania szansy na to, że ktoś zaprosi potrzebującego na rozmowę rekrutacyjną. Uczestnicy patrzyli z powątpiewaniem, ale ona, jak wszyscy w tej sali, chciała to spotkanie spokojnie przeżyć, a nie uszczęśliwiać ludzi na siłę. Zresztą, choć tej pracy nie lubiła, to nie chciała jej stracić, albowiem szukała jej długo. Bezrobocie nie jest przyjemne, to wiedziała na pewno…

Czy można inaczej? Wiele lat temu mój mąż, Jac Jakubowski, wymyślił i zrealizował program zwany Programem Aktywizacji Młodzieży. Było to w czasach „wczesnotransformacyjnych”, czyli w okresie wysokiego bezrobocia i ogólnego zagubienia społecznego. Program objął swym docelowym zasięgiem kilka tysięcy absolwentów szkół średnich i wyższych. Sponsorem tego działania był nie byle kto, ale wielki pedagog Jacek Kuroń, ówczesny minister. Miał on odwagę spojrzeć na sprawę bezrobocia od zupełnie nowej, wizjonerskiej strony. Program koncentrował się na kształceniu młodych liderów, którzy, sami bezrobotni, mieli organizować lokalną aktywność kolegów w tej samej sytuacji. Liderzy dostawali „centralne” zastrzyki wiedzy i energii, czyli przyjeżdżali na zloty i szkolenia. Jednocześnie, co bardzo ważne, otrzymywali też wsparcie lokalne. Poradnie wychowawczo-zawodowe, organizacje pozarządowe, szkoły… Mnóstwo kompetentnych ludzi współpracowało z nimi, aby powstało jakieś dzieło, a wraz nim zakwitło życie społeczne. 



Co uwielbiałam w tym programie? Tłumy ludzi na zlotach, radość, barwność, dumę młodzieży z tego, co robią. Widzenie potrzeb otoczenia, rosnącą wrażliwość społeczną, przetarcie oczu. Wiejskie przedszkola, zespoły muzyczne, pracownie kreatywności zakładane przez młodzież dla młodzieży, organizacje pomocowe i inicjatywy biznesowe. A najbardziej to, że ani razu nie padło w nim słowo "bezrobocie". Za to często odmieniano na wszystkie przypadki słowa „aktywność” i „sens”. Wskaźniki "zatrudnialności" po programie były oszałamiające.I choć oczywiście taki był cel, to jednak nie znalezienie jakiejkolwiek pracy było najważniejszym jego efektem. Wielu „absolwentów” tego programu założyło własne organizacje pozarządowe, które działają do dziś i robią znakomitą robotę. Wszyscy, którzy "tam byli" ówcześni dorośli i młodzież, czują się nadal, po ponad dwudziestu latach, połączeni niewidzialnymi nićmi wspólnoty wartości i sposobu działania. Utkano tkankę społeczną, trwałą i wpływową. A bezrobocie… no… jakoś tak przestało dotyczyć uczestników. Na zlocie końcowym pewna dziewczyna powiedziała z zażenowaniem do mikrofonu: "Mamy super zespół, gramy ludziom muzę, która ich cieszy i daje im do myślenia, ale niestety musimy przerwać działalność na jakiś czas, bo mamy za dużo obowiazków w pracy i czasu nie starcza..." 

Mimo znakomitych wyników ewaluacji przeprowadzonej przez prof. Czapińskiego, program nie był kontynuowany. Jacek Kuroń odszedł z ministerstwa, jego następca, legendarny minister Andrzej Bączkowski zmarł „na posterunku” na dzień przed podpisaniem zgody na kontynuację programu. Nowa ekipa program odrzuciła, bo... nie odnosił się wystarczajaco wprost do celu, jakim jest likwidowanie bezrobocia. 

Jak mnie boli ta ciasnota myślenia, ten dosłowny, technokratyczny sposób myślenia o zmianie społecznej. Jeśli bezrobotny - to znaczy, że niesprawny społecznie. Jak nie mieści się w systemie, to trzeba go „umieścić”. Jednak skuteczne programy aktywizacji zawodowej nie mogą odwoływać się do deficytów, nie mogą sprowadzać uczestników do roli odbiorcy i przedmiotu oddziaływań! Muszą umieć bazować na mocnych stronach. Podstawowym czynnikiem podnoszącym szanse „osuwających się" osób na lepsze radzenie sobie z zarabianiem pieniędzy jest, jak sama nazwa wskazuje, aktywizacja. Ważna jest też współpraca, szczególnie ta oparta na empatii , wzajemnym zrozumieniu. Programy wsparcia powinny zatem pomagać w tworzeniu sytuacji, które staną sie źródłem uzasadnionej dumy z siebie, poczucia sprawczości oraz przynależności do klanu tych, którym "chce się chcieć".

Ironiczną pointę przynosi zycie. Ostatnio usłyszłam "znakomity" pomysł: firmy realizujące dotacyjne programy przeciwdziałania bezrobociu powinny mieć obowiązek znalezienia uczestnikom pracy i tylko za takich zatrudnionych dostawać pieniądze. Osobiscie uważam, że dodatkowo realizatorzy programów powinni tych bezrobotnych leserów do pracy odprowadzać, bo nie wiadomo, czy ci zechcą z niej skorzystać, skoro jej sami nie wybierali. Ale jednak pomysł ten jest szansą na aktywizacje i ożywienie przedsiebiorczości, choć nie u tych, co trzeba. Stworzono bowiem żyzne pole dla oszustów. Zatrudniać, zwalniać i dzielić się zyskiem. Nawet na trzy części, niech bezrobotny też coś z tego ma. I tak w kółko. Takiej patologii można jednak zapobiec, wzmacniając kontrolę i zatrudniając kontrolerów - proponuję w tej roli osoby dotychczas trwale bezrobotne.
Konformistyczne, ciasne podejście decydentów do problemu skłania mnie do równie prostej konstatacji: tchórz nie nauczy odwagi, ograniczony nie poszerzy komuś horyzontów.



piątek, 15 sierpnia 2014

Z wizytą u Aleksandra Macedońskiego, czyli siła różnorodności



Wróciłam z wakacji i zabrałam się do pracy, choć pod powiekami mam jeszcze powidoki jaskrawego bałkańskiego słońca. Zamieniłam sandały na pantofle i rozpoczynam spotkania z klientami. Dzielą się one na te czujne, pełne nieufności i oceniania, rzeczowe, podczas których rozmawiamy o wzajemnej wymianie oraz takie, które przyprawiają mnie o zawrót głowy, budzące zachwyt, że przedstawiciel wielkiego biznesu podobnie jak ja widzi sprawę najistotniejszą:  poczucie sensu działań zawodowych. Spotkania takie nie trafiają się często, ale ostatnio jakby częściej.

Najbardziej cieszą mnie rozmowy, na których nikt nie oczekuje gotowego przepisu na sukces. W zamian zależy im przede wszystkim na tym, abym najpierw zrozumiała specyfikę ich sytuacji. Kiedy zaś słucham, to czuję się jakbym podróżowała po różnych krajach. O czym mówią klienci? Zwykle płynie opowieść o wielkim wysiłku zmierzającym do uporządkowania całej złożoności działań. I o tym, że jednocześnie toczy się proces całkiem przeciwny, zwany oporem lub destrukcją. W jego wyniku wiele efektów tej gigantycznej pracy staje się pozorem, jedynie fasadą. Życie rozsadza narzucone ramy i  wszyscy zdają sobie z tego sprawę.

Czy to dobrze, że tak się dzieje? Czasami nie, bo w nadmiernym chaosie trudno sprawnie funkcjonować. Ale czasami widać, że to dobry proces. Kiedy na przykład praca staje się zbyt rutynowa, a organizacji brakuje ducha odkrwcy, wielu pracowników cieszy się głównie z tego, że nauczyło się różnych "obejść", sztuczek, dzięki którym osiagają efekty pomimo tych wszystkich ograniczajacych regulacji. Dogadują się z innymi "po ludzku", a przy tym ich praca staje się ciekawsza i skuteczniejsza. Dzięki naturalnej potrzebie relacji, więzi, nadmiar myśli technokratycznej zostaje zneutralizowany. Miejmy nadzieje, że nie na tyle jednak, by wszystko obróciło się w chaos.

Daleko, jak widzę, odeszłam już od wakacyjnych klimatów… Czy jednak na pewno? Podróże to okazja do przygladania się, jak powstawaje kultura. Grupy, organizacji, narodu. Integracja i dezintegracja. Ujednolicanie i poszukiwanie różnorodności. Spontaniczność i regulowanie. Jak to wszystko się splata?... Czasami wydaje mi się, że podrózuję po organizacjach i krajach po to, aby to jakoś ogarnąć.

W tym roku odwiedziłam intrygującą mnie od dawna Macedonię, o której niewiele w Polsce wiadomo. Z resztą, całe Bałkany z ich pogmatwaną historią i teraźniejszością, są piękne i ciekawe, a przede wszystkim mogą nas wiele nauczyć, szczególnie w kwestii siły i słabości wewnętrznego zróżnicowania. Macedonia jest to kraj młody, dopiero zdobywający miejsce w popularnej świadomości Europy. Grecy nazywają ją, dość obraźliwie wg mnie, F.Y.R.O.M, czyli Byłą Jugosłowiańską Republiką Macedonii, co sugeruje, że jest to jednostka była, a nie obecna. Pewni Serbowie również widzą w Macedonii własną byłą republikę, a na pewno dziedzica kulturowego Jugosławii. Wielu Albańczyków uważa natomiast że jest to, podobnie jak Kosowo, wysunięta enklawa albańska. Niektórzy Bułgarzy z kolej sugerują, że Macedonia to fragment Bułgarii, czego dowodzi język, zupełnie jak bułgarski, tylko z „nieco” popsutym greką alfabetem. Tymczasem Macedonia, dążąc do samostanowienia, stworzyła zaskakującą stolicę, wielokulturową i intrygującą.

Zaczęło sie nieźle. Wjeżdżając do Skopje, wpadłam nocą na stację benzynową. Na parkingu stacji stały, chłodząc się, kobiety w długich sukniach na niebotycznych obcasach oraz ich wystrojeni w garnitury macho o obojętnych minach. Okazało się, że stacyjna restauracja jest popularnym miejscem przyjęć dla rodzin muzułmańskich. Już wiedziałam, że będzie niebanalnie. Zamieszkałam w pensjonacie, którego każdy pokój symbolizował inną stolicę państwa. Trafiłam do pokoju  pod nazwą Skopje, co oznaczało, że całą noc nad moją głową galopował Aleksander Wielki. To bohater narodowy małej Macedonii i dużej Grecji, o którego kraje te rywalizują. Stworzył  imperium, w którym ważne były wpływy, nie zaś narodowość, z resztą wówczas  nie istniało pojęcie narodu w naszym rozumieniu. Zatem sam Aleksander chyba nie zrozumiałaby tego sporu, bo nie zdobywał Azji ani ku chwale Macedonii, ani Grecji, lecz z przyczyn pragmatycznych oraz ambicjonalnych.






Samo centrum miasta jest trochę jak magazyn teatralny. Po zniszczeniach spowodowanych trzęsieniem ziemi wybudowano tu „nowe zabytki”, średniowieczne, barokowe i klasycystyczne, podkreślające bogatą, wielowiekową tradycję narodu. Wszystkie place w centrum „zaludniono” nieprawdopodobnej wielkości pomnikami, które rywalizują ze sobą o uwagę przechodniów. Wszyscy bohaterowie tych monumentów, może poza Cyrylem i Metodym, mają pozy dumne, nader bojowe i przeważnie gdzieś mierzą z różnych rodzajów broni. Macedonia uświetniła w ten sposób wielu bohaterów, również tych, których przynależność kulturowa nie jest oczywista, takich jak wspomniany Aleksander Wielki, Cesarz Justynian i Goce Dełczew. Ze względu na niewielkie rozmiary stolicy i zagęszczenie herosów, bojowe te postacie celują przeważnie do siebie nawzajem, co jest metaforą niezamierzoną, acz wartą przemyślenia. W każdym razie rywalizują o uwagę przechodniów, którzy i tak myślą tylko o swoich sprawach. Poza mną nikt chyba się tymi dziełami nie podniecał. Najlepiej podsumował to skopijski taksówkarz. Zapytany o bohatera pomnika przedstawiającego mężczyznę na koniu w dramatycznej pozie z wyciągniętym przed siebie pistoletem, który w pełnym galopie podąża ku przyszłości niczym Europa na byku, odparł z powagą: „A guy. Just a guy”. Po prostu facet, jakiś człowiek. To znakomita pointa dla tych, skądinąd zrozumiałych, narodowych poszukiwań. Po prostu ludzie.

Jest jeszcze jedno zakończenie tej opowieści. Goce Dełczew, bułgarsko-macedoński bohater walk z Imperium Osmańskim, pilnuje wejścia na skopijską starówkę. Jest to coś w rodzaju zabytkowego bazaru orientalnego. Obecnie również sprzedaje się na nim wszystko, co tureckie. Można się napić też kawy po turecku, zjeść tureckiego kebaba, poczuć codzienny, bezpieczny rytm życia, prawdopodobnie niewiele różniący się do tego, który toczył się za czasów Alego Paszy. Handel to handel, a polityka to polityka. A że tureckie towary są tanie i ładne… Nie chcę przez to powiedzieć, że nie rozumiem dążenia Macedończyków do zbudowania własnej państwowości. Widać jednak, że nie da się zignorować ani mozaiki religijnej, ani skomplikowanej historii, ani codziennych potrzeb ludzi, które tworzą sieć powiązań silniejszych niż wszelkie regulacje. W Skopje zarówno różnice, jak i więzi są wyolbrzymione, wręcz symboliczne. Życie zasymiluje wszystko i połączy we wspólną całość. W państwie i w organizacji.    

wtorek, 11 marca 2014

FOMO czyli lęk przed wykluczeniem.


Znów superwizja. Warsztat rozkręcał się bardzo powoli, więc oddałam się obserwacji dekoracji naściennych. Były tam zaskakująco dobre zdjęcia z Azji. Twarze ludzi, zwyczajne domy, firmy, stragany, autobusy. Szczególnie przyciągnęło mnie zdjęcie z tokijskiej dzielnicy Harayuki. Dziewczęta i chłopcy przebrani za postacie z anime i mangi (kawai dosł. milutcy) przemieszani w tłumie z salrymenami czyli poważnymi, zmęczonymi facetami na etatach. Niepojęty kontrast szarości i feerii barw, powagi i zabawy. Przyszło mi do głowy, że jednak coś ich łączy: i jedni i drudzy są w jakimś sensie niewidzialni, ukryci pod uniforem, przebraniem. Dlaczego Japończyk tak bardzo chce się ukryć? Wiele tłumaczą w tej kwestii książki Rafała Tomańskiego. Bardzo je lubię, bo choć są o Japonii, zawsze znajdę tam coś o nas. W Made in Japan przeczytałam o FOMO, co stanowi skrót od angielskiego fear of missing out. Strach przed byciem pominiętym. Wprawdzie sam syndrom dotyczy świata wirtualnego, udziału w portalach społecznościowych, ale w życiu realnym też mamy wiele okazji, aby przeżyć ów lęk. Otóż Japończycy są na tym punkcie wyjątkowo wrażliwi. Zrobią wiele, aby nie znaleźć się poza nawiasem społecznym. Rzadko ujawniają swoje opinie i preferencje, aby nie okazało się, że "nie pasują". Dlaczego? Prawdopodobnie ma tu wpływ wieloletnia izolacja zafundowana rodakom przez dynastię Tokugawa w XVII do XIX wieku. W trakcie 220 lat zakazu podróżowania i wpuszczania obcokrajowców do Japonii oraz ściśle kontrolowanego handlu, wyspiarze wyrobili w sobie przekonanie o wyższości kultury japońskiej nad wszelką inną. Zaczęli gromadnie hołubić myśl o niemożności zrozumienia duszy mieszkańca Kraju Kwitnącej Wiśni przez gaijina, obcokrajowca. Do dziś wielu z nich jest przekonanych, że tylko Japonia ma na tym globie cztery pory roku i wiśnie. Ta postawa wyższości i hermetyczności nie tylko ułatwiła podtrzymanie polityki izolacji, ale wzmocniła lęk przez odrzuceniem przez własną społeczność. Jak nie masz wyboru, musisz dostosować się do tych, wśród których żyjesz...






Tymczasem na warsztacie sprawy poszły do przodu. Wstępna, dość konwencjonalna rundka, zaowocowała dyskusją na temat różnorodności uczestników. Czy to dobrze, czy to źle, że różnimy się wiekiem, branżami, typem działania?
– Nie wiem, czy ktoś z produkcji mnie zrozumie – powiedziała młoda dziewczyna w profesjonalnym garniturze. Ja jestem wilkiem sprzedażowym, action, action, action... A tam: wszystko ułożone, codziennie to samo. My jesteśmy z innych światów. Nie mamy szans się zrozumieć w pewnych sprawach.
– Codziennie to samo? – zdziwiła się zaczepiona uczestniczka. Ja już nie wytrzymuję ilości zmian, chciałabym choć raz móc przewidzieć, co będzie następnego dnia.
– Ale jednak u was jest inaczej jakoś. Hm... Ja chyba boję się, że jak coś mi się wyrwie, jakieś słowo swobodne spod serca skapnie, to wy, nieprzyzwyczajeni do świata sprzedaży, popadacie jak muchy.
– No, od mnie też można się pewnych rzeczy nauczyć, na przykład, jak obcować z klnącymi jak szewc majstrami – powiedziała lekko dotknięta szefowa produkcji.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Wyglądało na to, że więcej osób zaczęło zastanawiać się, co może im się "wypsnąć". Aby przerwać kłopotliwe milczenie, trenerka zaproponowała ćwiczenie w parach pt: "Mój sukces w rozwiązaniu sytuacji trudnej w zarządzaniu ludźmi". Jednak jego początek przyniósł nowe trudności.
– Sukces, to brzmi tak amerykańsko – stwierdził zachowujący rezerwę siwy pan – My jesteśmy inną kulturą, mniej się chwalimy. Może raczej porozmawiajmy o trudnościach... To byłoby prostsze.
Rozmowa w parach nie przyniosła ulgi, w każdym razie nie wszystkim. Niektórzy skupili się na słuchaniu i mówieniu o sukcesach. Jednak wiele osób zaczęło rozprawiać o różnych przytłaczających ich sytuacjach "bez wyjścia", a ich rozmówcy dziarsko atakowali ich złotymi radami. Wreszcie nadszedł koniec tego festiwalu, a ofiary ataku pomocnej ręki odetchnęły.
– Jak pracowało Wam się w parach? – zapytała prowadząca.
– Dobrze... to znaczy normalnie.
– No, te rady były trochę z innych realiów. W zasadzie do mnie nie pasowały. Ale nie powiem, koleżanka... no, na pewno ma dużą wiedzę – dorzuca szybko.
W końcu siwy uczestnik mówi:
– Moim zdaniem nie znamy się dość dobrze, więc może boimy się, że ktoś komuś nadepnie na odcisk, powie coś niestosownego. I potem będzie trudno. Nie jestem psychologiem, nie wiem, co tu wolno mówić.
– A ja jestem psychologiem i boję się, że zacznę psychologizować – powiedziała pani spod tablicy, przedstawiająca się jako szefowa HR.
– To dotyczy też mnie – przyznała znienacka prowadząca – Cały czas boję się, żebyście nie pomyśleli, że to spotkanie jest "niebiznesowe", że wychodzi nam z niego jakaś terapia.
– Narozrabiałam – powiedziała wreszcie młoda wilczyca z (umiarkowaną) skruchą. – Czuję, że znowu się wychyliłam i popsułam atmosferę. Już dwa razy straciłam przez to pracę. Cholera, jak być sobą, a przy tym nie nadeptywać ciągle komuś na odcisk. Mnie jest wszędzie za dużo. Ale z drugiej strony, kiedy trochę odpuszczam, kiedy nie pcham tego wózka do przodu, bo nie mam siły, to nie ma nikogo, kto by mi pomógł. Mój mąż powiedział mi kiedyś, gdy byłam załamana: "No cóż, chyba sobie poradzisz, kochanie?" I poszedł. Od tej pory raczej się nie ujawniam z problemami.
– Co ty mówisz?! A ja Ci tak zazdroszczę tej energii, spontaniczności, bezpośredniości. Ja, z kolei, jeśli nie znam ludzi i panujących reguł, prawie się nie odzywam. Nie wiem, co powiedzieć, aby nie chlapnąć czegoś niestosownego. I zamiast słuchać, w głowie snuję scenariusze ewentualnych wpadek.
– A więc w sumie niewiele nas różni. Ty nie mówisz, co cię boli, i ja też nie. Ty nie słuchasz, i ja też nie. Ty chcesz to zmienić, i ja też. Może to i dobrze, łatwiej się zrozumiemy – skonstatowała wilczyca z dość przewrotnym uśmiechem.

Szukanie podobieństw okazało się nośnym kierunkiem. Uczestnicy coraz więcej uwagi poświęcali sobie nawzajem, rosła empatia. Okazało się, że w tej grupie możliwa jest wolność, bezpieczeństwo i poczucie więzi. A różnorodność? To zabawne, ale dopiero teraz widać ją było z całą wyrazistością.
– Chciałbym, aby moi ludzie też nauczyli się tak rozmawiać. To byłoby dla mnie ważnym zadaniem jako menedżera. Połowa problemów by odpadła – powiedział jeden z uczestników w podsumowaniu szkolenia.

Kiedy widzimy to, co nas łączy, kiedy zauważamy nasze podobieństwo, tracą na znaczeniu wymyślone i prawdziwe bariery pomiędzy ludźmi. Wówczas maleje lęk przed byciem nieadekwatnym, przed byciem negatywnie ocenionym, przed byciem wykluczonym. Mało istotna staje się nawet potrzeba autoprezentacji, bo wreszcie można naprawdę ujawnić swoją siłę. Kończy się japońska izolacja. Zatem, jak poradzić sobie z FOMO? Zobaczyć, że mamy je prawie wszyscy. Moim zdaniem praca nad tym to ważne, wręcz kluczowe zadanie dla lidera i trenera.